Róg. Krzysztof Trebunia-Tutka rozpoczyna drugi dzień narodowy. I piosenka, że nigdzie nie ma takiej muzyki, jak góralska, choćbyś obszedł cały świat.
Instrument prowadzącego tego nie potrzebuje, ale potrzebuje zwyczaj, a zwyczajem jest, by na scenie pojawił się kostur dzielnie dzierżony tym razem przez Roksanę i Kubę, dzieci z MAŁEGO KONIAKOWA.
Prowadzący wita (również utartym zwyczajem) Radę Artystyczną.
A na widowni, tuż przed stołem mikserskim: Józef Broda. Nasz – jak go słusznie przywitał Krzysztof Trebunia-Tutka – mistrz, albo raczej Mistrz. Po raz pierwszy w życiu ogląda koncert ŚWIĘTA DZIECI GÓR z tej perspektywy. Na scenie pojawi się znowu podczas koncertu finałowego, który w tym czasie planuje i reżyseruje. Choć brakuje go na scenie – przecież poprowadził każdy koncert dotychczasowych 29 edycji ŚWIĘTA DZIECI GÓR – ważne jest dla wszystkich, którzy ukochaliśmy ten Festiwal, by Józek Broda po prostu z nami był. Choćby w tych najbardziej istotnych chwilach: gdy brzmi trombita na rozpoczęcie i „Słoneczko zachodzi za pola, za las…” na zakończenie.
Podczas poniedziałkowych zapowiedzi Józek Broda zwrócił uwagę na niezwykłe dzieje Śląska Cieszyńskiego. Z początkiem XIV wieku został oderwany od Polski, wrócił do macierzy dopiero w 1920 roku, a jednak mimo 600 lat pod obcym panowaniem, nie zaniknęły rodzime tradycje i język. Kto ich uczył? Oczywiście: mama, tata, dziadek, babcia…
To dojmujące, gdy pomyślimy, że to dzięki kolejnym pokoleniom, kolejnych rodziców, dziadków i pradziadków możemy dziś słuchać dzieci z MAŁEGO KONIAKOWA, które mówią i śpiewają po polsku, możemy oglądać dzieci, które bawią się, jak ich rówieśnicy z innych części polskich gór.
A zabaw przywieźli w tym roku do Nowego Sącza cały worek.
Bo dawniej, kiedy dzieciska szły „Na pasionek” to nie zabierały ze sobą – jak słusznie skonstatował prowadzący – komórek czy tabletów. Nawet o książkę było trudno. To co można było robić długimi godzinami na hali? – zapyta współczesny młody człowiek.
Do zabawy na pasionku wystarczała gałgankowa piłka albo patyki, przez które można przeskakiwać. Trudniej, gdy proste, łatwiej gdy zgięte, trochę jak skakanka.
Jednak tak naprawdę do dobrej zabawy potrzeba tylko jednego: drugiego człowieka, najlepiej w podobnym wieku. Dzieci MAŁEGO KONIAKOWA są nie tylko w podobnym wieku, ale i ubrane, jakby były rodzeństwem: dziewczęta w niebieskich spódnicach, białych koszulach, chłopcy cali biali: spodnie, koszule, kapelusze. Wszyscy mają na nogach kierpce, a w warkoczach lub przy kapeluszach czerwone elementy przełamujące jasną dominację bieli.
Kalejdoskop, tak, to chyba najlepsze słowo opisujące różnorodność zabaw przygotowanych przez MAŁY KONIAKÓW i tempo ich pojawiania się.
Kiedy chłopaki przejmują gałgankową piłkę od dziewcząt, te się przecież długo o zabawkę szamotać nie będą. Nie to nie, nie ma piłki, będzie ulijanka, która prawdopodobnie powinna zostać wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako najczęściej pojawiająca się na ŚWIĘCIE DZIECI GÓR zabawa.
Kiedy ważne są sylaby? Najpierw wtedy, gdy młody człowiek uczy się czytać. Gdy umie już rozpoznać pojedyncze literki, a słowo jest jeszcze dla niego zbyt trudnym konstruktem, czyta sylabami. Potem istotne są, gdy trzeba przenieść część wyrazu do kolejnej linijki. Ale przecież najistotniejsze są podczas wyliczania!
„Szła ko-zicz-ka ko-le wo-dy, na-pi-ła się zim-nej wo-dy, ko-ci, ko-ci, koć, ty się ma-ły smar-koć…” i już wiadomo, kto następny ma „chytać”. Ale tylko tych, co nie kucają…
Pasanie to jednak odpowiedzialność. Trzeba wysłać umyślnego, żeby sprawdził czy się dobrze pasą zwierzęta. A jak idzie, to sam nie wróci i już kolejna grupka dołącza do pozostałych. Nie przyszli z pustymi rękami. Ziemniaki z koszyka wpadają do ogniska. To nie gruszki, więc trudniej je zaspać, a zatem można bawić się dalej.
Dzieje się na scenie, chłopcy, żeby się ruszać jak najwięcej, dziewczęta, żeby się właśnie nie ruszyć.
Jaworowi ludzie budują mosty dla pana starosty. I prawie wszystkich przepuszczają.
To, co otaczało dzieci na polanie, mogło być zabawą, choć nie zabawką. Biedronka, gdy już wpadła w dłonie, była wypuszczana, ale miała polecieć „do niebiczka” po masło i chleb.
Chłopcy bawią się w bukiewkę, czyli – jak rozumiem – pasterską wersję salonowca. Idzie dobrze, aż kolejną zabawę inicjuje chłopak, który nijak nie może odgadnąć, kto mu przyłożył i zapewne już mocno jest świadom istnienia miejsca przykładania.
A potem jak z rękawa: gąsior, ciuciubabka, wilk…
Na pasionku pojawiają się muzykanci. Troje ich jest. Mają śląskie gajdy, heligonkę i skrzypce. Muzyka zmienia rzeczywistość.
Zabawa tańcem, taniec zabawą. A jak bardzo kamracące! W takiej ulijance, ciuciubabce, a nawet wilku jest zawsze ktoś wyróżniony w dobrym lub niekoniecznie słowa tego znaczeniu. Gdy tymczasem w tańcu wszyscy tacy sami, te same ruchy, gesty… czy to w kółecku, czy w parach. Taniec jednoczy, nie wyróżnia nikogo.
Odpoczynek, śpiew o „trowiczce” zielonej i pasących się na niej „owiczkach”…
Gdy muzyka musi już iść, bardzo ładny, rzadko spotykany gest: mali pasterze dziękują muzykantom za granie naczyniem z borówkami. Przy okazji dobitnie przekonujemy się, że to południe kraju, bo nie czarne jagody. Maria Konopnicka, gdyby była ze Śląska Cieszyńskiego napisałaby „Na borówki”…
„Dziecka, dziecka ku chałupie, trzeba krowy doić…” I tak powoli, najpierw małymi grupami, jak w konspiracji rozchodzą się, aż w końcu dużą grupą znikają za kulisami.
Krzysztof Trebunia-Tutka zdradza widowni tajemnicę: tańce, teksty, ruchy powstają często z obserwacji zwierzątek i innych zjawisk w świecie.
Turcy z zespołu YENIMAHALLE MUNICIPALITY TUBIL na początek przedstawią taniec, gdzie ruchy są inspirowane krokiem kulawych owiec, drugi taniec, to stylizowana praca na roli, natomiast trzeci pochodzi znad Morza Czarnego i właśnie ruch morza natchnął kiedyś twórców tego tańca.
Kapela równie skromna, jak w kamrackim zespole z Koniakowa: akordeon, zurna, bęben. Od linii melodycznej ważniejszy rytm… Józek Broda zwrócił mi uwagę, że muzyk grający na zurnie opanował technikę, dzięki której może grać bez przerwy, nawet gdy wciąga powietrze, jednocześnie je wypuszcza i dźwięk płynie nieprzerwanie. Jest to wręcz rodzaj medytacji.
Jeszcze pas poprawić, jeszcze chwila muzyki i… ruszają, z jednej strony dziewczęta, z drugiej chłopcy, by spotkać się po środku. Spokojne kroki, podskok, ruch ramion, ręce założone z tyłu. Przyklęk i… trochę szybciej. Muzyka, jak pies pasterski, ogarnia „stadko” kolorowych, niebiesko-różowych „owieczek”. Zachęca, by jeszcze szybciej. I całym rzędem, ramię w ramię, równo, bo muzyka, jak pies pasterski, nadaje ton, pilnuje, by nikt się nie wyłamał. A oni razem, trzymają się za ręce, tworząc jakby koszar. I znów osobno, a jednak wspólnie, ruch ten sam. Muzyka, jak pies pasterski rozdziela chłopców i dziewczęta. Znów w szeregu i w dwóch. Z jednej strony oni, z drugiej one… Muzyka, jak pies pasterski zatrzymuje ich w miejscu. Już nie biegną, nie podskakują, pochylają się jak drzewa na wietrze. I taniec. Muzyka, jak pies pasterski przyspiesza i… sprowadza ich ze sceny.
Chwila muzyki, przerywnik, który niczego nie przerywa, lecz raczej wypełnia. A obeznani z Festiwalem widzowie już wiedzą: za chwilę zobaczymy tureckich tancerzy w zupełnie innych strojach.
Dojmujący dźwięk fletu.
I już poważniej, groźniej. Chłopcy w czarnych strojach, buty z cholewami. Witają się uniwersalnymi gestami: dłoń w dłoni, uścisk, dłoń na sercu. Muzyka przyspiesza, wokół metalowej misy biegnie chłopak, klaszcze przed innym, on zaczyna biec za pierwszym, uderzeniem w plecy odsyła go z powrotem do szeregu i biegnie, by klasnąć przed następnym i tak po kolei.
Aż w tę zabawę wbiegnie pięknie ubrana dziewczyna, zabiera misę, wokół której koncentrował się poprzedni taniec i rytuał powitania. To jest jak znak dla pozostałych dziewcząt, z tykwami na ramionach wtańcowują na scenę.
Ruch siewu. Ziarno rzucają dziewczyny i one na kolanach jakby się modliły, bo przecież człowiek sieje, ale Kto inny daje wzrost. I już chłopcy zakasują rękawy, chwytają sierpy, ostrzą…
Czyż nie dziwne rzeczy dzieją się z czasem na scenach ŚWIĘTA DZIECI GÓR? W jednym, króciutkim obrazie, jest siew, wzrost, żęcie, a na koniec odpoczynek, gdy dziewczęta obdarzają chłopców tykwami chłodnej wody, a woda przywraca życie… Już można międzynarodowym gestem otrzepać dłonie i… iść do domu.
Czyli znowu się przebrać.
Dziewczęta zamieniły pomarańcz na czerń, czerwień i biel. Chłopcy w strojach czarnych, ale odmiennym kroju, eleganckie, złotem wykończone.
Piękny obrazek, gdy chłopcy tworzą kółko, dziewczęta wbiegają między nich, chwytają się za ręce, kółko się rozszerza na niemal całą estradę. Przechodzi w półokrąg przed widownią, potem w sześć rzędów po cztery osoby.
Koniec…
Prowadzący wita (również utartym zwyczajem) Radę Artystyczną.
A na widowni, tuż przed stołem mikserskim: Józef Broda. Nasz – jak go słusznie przywitał Krzysztof Trebunia-Tutka – mistrz, albo raczej Mistrz. Po raz pierwszy w życiu ogląda koncert ŚWIĘTA DZIECI GÓR z tej perspektywy. Na scenie pojawi się znowu podczas koncertu finałowego, który w tym czasie planuje i reżyseruje. Choć brakuje go na scenie – przecież poprowadził każdy koncert dotychczasowych 29 edycji ŚWIĘTA DZIECI GÓR – ważne jest dla wszystkich, którzy ukochaliśmy ten Festiwal, by Józek Broda po prostu z nami był. Choćby w tych najbardziej istotnych chwilach: gdy brzmi trombita na rozpoczęcie i „Słoneczko zachodzi za pola, za las…” na zakończenie.
Podczas poniedziałkowych zapowiedzi Józek Broda zwrócił uwagę na niezwykłe dzieje Śląska Cieszyńskiego. Z początkiem XIV wieku został oderwany od Polski, wrócił do macierzy dopiero w 1920 roku, a jednak mimo 600 lat pod obcym panowaniem, nie zaniknęły rodzime tradycje i język. Kto ich uczył? Oczywiście: mama, tata, dziadek, babcia…
To dojmujące, gdy pomyślimy, że to dzięki kolejnym pokoleniom, kolejnych rodziców, dziadków i pradziadków możemy dziś słuchać dzieci z MAŁEGO KONIAKOWA, które mówią i śpiewają po polsku, możemy oglądać dzieci, które bawią się, jak ich rówieśnicy z innych części polskich gór.
A zabaw przywieźli w tym roku do Nowego Sącza cały worek.
Bo dawniej, kiedy dzieciska szły „Na pasionek” to nie zabierały ze sobą – jak słusznie skonstatował prowadzący – komórek czy tabletów. Nawet o książkę było trudno. To co można było robić długimi godzinami na hali? – zapyta współczesny młody człowiek.
Do zabawy na pasionku wystarczała gałgankowa piłka albo patyki, przez które można przeskakiwać. Trudniej, gdy proste, łatwiej gdy zgięte, trochę jak skakanka.
Jednak tak naprawdę do dobrej zabawy potrzeba tylko jednego: drugiego człowieka, najlepiej w podobnym wieku. Dzieci MAŁEGO KONIAKOWA są nie tylko w podobnym wieku, ale i ubrane, jakby były rodzeństwem: dziewczęta w niebieskich spódnicach, białych koszulach, chłopcy cali biali: spodnie, koszule, kapelusze. Wszyscy mają na nogach kierpce, a w warkoczach lub przy kapeluszach czerwone elementy przełamujące jasną dominację bieli.
Kalejdoskop, tak, to chyba najlepsze słowo opisujące różnorodność zabaw przygotowanych przez MAŁY KONIAKÓW i tempo ich pojawiania się.
Kiedy chłopaki przejmują gałgankową piłkę od dziewcząt, te się przecież długo o zabawkę szamotać nie będą. Nie to nie, nie ma piłki, będzie ulijanka, która prawdopodobnie powinna zostać wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako najczęściej pojawiająca się na ŚWIĘCIE DZIECI GÓR zabawa.
Kiedy ważne są sylaby? Najpierw wtedy, gdy młody człowiek uczy się czytać. Gdy umie już rozpoznać pojedyncze literki, a słowo jest jeszcze dla niego zbyt trudnym konstruktem, czyta sylabami. Potem istotne są, gdy trzeba przenieść część wyrazu do kolejnej linijki. Ale przecież najistotniejsze są podczas wyliczania!
„Szła ko-zicz-ka ko-le wo-dy, na-pi-ła się zim-nej wo-dy, ko-ci, ko-ci, koć, ty się ma-ły smar-koć…” i już wiadomo, kto następny ma „chytać”. Ale tylko tych, co nie kucają…
Pasanie to jednak odpowiedzialność. Trzeba wysłać umyślnego, żeby sprawdził czy się dobrze pasą zwierzęta. A jak idzie, to sam nie wróci i już kolejna grupka dołącza do pozostałych. Nie przyszli z pustymi rękami. Ziemniaki z koszyka wpadają do ogniska. To nie gruszki, więc trudniej je zaspać, a zatem można bawić się dalej.
Dzieje się na scenie, chłopcy, żeby się ruszać jak najwięcej, dziewczęta, żeby się właśnie nie ruszyć.
Jaworowi ludzie budują mosty dla pana starosty. I prawie wszystkich przepuszczają.
To, co otaczało dzieci na polanie, mogło być zabawą, choć nie zabawką. Biedronka, gdy już wpadła w dłonie, była wypuszczana, ale miała polecieć „do niebiczka” po masło i chleb.
Chłopcy bawią się w bukiewkę, czyli – jak rozumiem – pasterską wersję salonowca. Idzie dobrze, aż kolejną zabawę inicjuje chłopak, który nijak nie może odgadnąć, kto mu przyłożył i zapewne już mocno jest świadom istnienia miejsca przykładania.
A potem jak z rękawa: gąsior, ciuciubabka, wilk…
Na pasionku pojawiają się muzykanci. Troje ich jest. Mają śląskie gajdy, heligonkę i skrzypce. Muzyka zmienia rzeczywistość.
Zabawa tańcem, taniec zabawą. A jak bardzo kamracące! W takiej ulijance, ciuciubabce, a nawet wilku jest zawsze ktoś wyróżniony w dobrym lub niekoniecznie słowa tego znaczeniu. Gdy tymczasem w tańcu wszyscy tacy sami, te same ruchy, gesty… czy to w kółecku, czy w parach. Taniec jednoczy, nie wyróżnia nikogo.
Odpoczynek, śpiew o „trowiczce” zielonej i pasących się na niej „owiczkach”…
Gdy muzyka musi już iść, bardzo ładny, rzadko spotykany gest: mali pasterze dziękują muzykantom za granie naczyniem z borówkami. Przy okazji dobitnie przekonujemy się, że to południe kraju, bo nie czarne jagody. Maria Konopnicka, gdyby była ze Śląska Cieszyńskiego napisałaby „Na borówki”…
„Dziecka, dziecka ku chałupie, trzeba krowy doić…” I tak powoli, najpierw małymi grupami, jak w konspiracji rozchodzą się, aż w końcu dużą grupą znikają za kulisami.
Krzysztof Trebunia-Tutka zdradza widowni tajemnicę: tańce, teksty, ruchy powstają często z obserwacji zwierzątek i innych zjawisk w świecie.
Turcy z zespołu YENIMAHALLE MUNICIPALITY TUBIL na początek przedstawią taniec, gdzie ruchy są inspirowane krokiem kulawych owiec, drugi taniec, to stylizowana praca na roli, natomiast trzeci pochodzi znad Morza Czarnego i właśnie ruch morza natchnął kiedyś twórców tego tańca.
Kapela równie skromna, jak w kamrackim zespole z Koniakowa: akordeon, zurna, bęben. Od linii melodycznej ważniejszy rytm… Józek Broda zwrócił mi uwagę, że muzyk grający na zurnie opanował technikę, dzięki której może grać bez przerwy, nawet gdy wciąga powietrze, jednocześnie je wypuszcza i dźwięk płynie nieprzerwanie. Jest to wręcz rodzaj medytacji.
Jeszcze pas poprawić, jeszcze chwila muzyki i… ruszają, z jednej strony dziewczęta, z drugiej chłopcy, by spotkać się po środku. Spokojne kroki, podskok, ruch ramion, ręce założone z tyłu. Przyklęk i… trochę szybciej. Muzyka, jak pies pasterski, ogarnia „stadko” kolorowych, niebiesko-różowych „owieczek”. Zachęca, by jeszcze szybciej. I całym rzędem, ramię w ramię, równo, bo muzyka, jak pies pasterski, nadaje ton, pilnuje, by nikt się nie wyłamał. A oni razem, trzymają się za ręce, tworząc jakby koszar. I znów osobno, a jednak wspólnie, ruch ten sam. Muzyka, jak pies pasterski rozdziela chłopców i dziewczęta. Znów w szeregu i w dwóch. Z jednej strony oni, z drugiej one… Muzyka, jak pies pasterski zatrzymuje ich w miejscu. Już nie biegną, nie podskakują, pochylają się jak drzewa na wietrze. I taniec. Muzyka, jak pies pasterski przyspiesza i… sprowadza ich ze sceny.
Chwila muzyki, przerywnik, który niczego nie przerywa, lecz raczej wypełnia. A obeznani z Festiwalem widzowie już wiedzą: za chwilę zobaczymy tureckich tancerzy w zupełnie innych strojach.
Dojmujący dźwięk fletu.
I już poważniej, groźniej. Chłopcy w czarnych strojach, buty z cholewami. Witają się uniwersalnymi gestami: dłoń w dłoni, uścisk, dłoń na sercu. Muzyka przyspiesza, wokół metalowej misy biegnie chłopak, klaszcze przed innym, on zaczyna biec za pierwszym, uderzeniem w plecy odsyła go z powrotem do szeregu i biegnie, by klasnąć przed następnym i tak po kolei.
Aż w tę zabawę wbiegnie pięknie ubrana dziewczyna, zabiera misę, wokół której koncentrował się poprzedni taniec i rytuał powitania. To jest jak znak dla pozostałych dziewcząt, z tykwami na ramionach wtańcowują na scenę.
Ruch siewu. Ziarno rzucają dziewczyny i one na kolanach jakby się modliły, bo przecież człowiek sieje, ale Kto inny daje wzrost. I już chłopcy zakasują rękawy, chwytają sierpy, ostrzą…
Czyż nie dziwne rzeczy dzieją się z czasem na scenach ŚWIĘTA DZIECI GÓR? W jednym, króciutkim obrazie, jest siew, wzrost, żęcie, a na koniec odpoczynek, gdy dziewczęta obdarzają chłopców tykwami chłodnej wody, a woda przywraca życie… Już można międzynarodowym gestem otrzepać dłonie i… iść do domu.
Czyli znowu się przebrać.
Dziewczęta zamieniły pomarańcz na czerń, czerwień i biel. Chłopcy w strojach czarnych, ale odmiennym kroju, eleganckie, złotem wykończone.
Piękny obrazek, gdy chłopcy tworzą kółko, dziewczęta wbiegają między nich, chwytają się za ręce, kółko się rozszerza na niemal całą estradę. Przechodzi w półokrąg przed widownią, potem w sześć rzędów po cztery osoby.
Koniec…
Kamil Cyganik
kierownik biura prasowego Festiwalu