Rozgrzejmy tę salę!

Trzeci gong rozwibrował chłodne dziś bardzo powietrze w Amfiteatrze. Otwarliśmy zatem serca na ciepło płynące ze sceny. Pierwsze jego promyki dał nam głęboki róg Krzysia Trebuni-Tutki. Przestał, „wszystkim się zdawało…”
„Hej muzyczka mi grała…” Bardzo pięknie prowadzący, wraz z parą z MAŁYCH JANCZOWIOKÓW, powitał wszystkich na najpiękniejszym Festiwalu dziecięcym. Ciepło! Coraz cieplej! Jeszcze niechłodne pozdrowienie dla tych, którzy oglądają nas w „internetach” i scena oddana zespołowi z Janczowej, z gminy Korzenna.

Gdyby zespół MAŁE JANCZOWIOKI był dzieckiem, to już od roku według regulaminu nie mógłby uczestniczyć w ŚWIĘCIE. Ale prawda jest też taka, że większość zespołów przyjeżdżających do Nowego Sącza w ostatni tydzień lipca ma ponad 14 „roków”. Jednak szczególnie dużo z tych, które się tu zjawiają i tych, które zjawić się mogą i pragną, nie ma jeszcze lat 30, co świadczy o tym, że w jakiś szczególny sposób są dziećmi ŚWIĘTA DZIECI GÓR, że ten – jak słusznie Krzysztof powiedział – najpiękniejszy folklorystyczny Festiwal dziecięcy stał się inspiracją dla wielu instruktorów, by zaczęli pracę z dziecięcymi zespołami, by te zespoły powstawały.

Kuma idzie do Maciejowej, czyli kuma idzie się spotkać z kumą, bo ma do pogadania, a dzieci mogą się pobawić w oczekiwaniu…

Gdzie jesteśmy? Zapewne gdzieś na podwórku.

„Palec pod budko, bo za minutko, zamykam budko… Budko sie zamyko, palce przymyko…”

Berek, na rozgrzewkę, a i „Koło młyńskie”, najpierw powoli, potem szybciej, też może sprawić, że krew nieco „wartcej” popłynie w zmarzniętych ciałach. „Stoi różyczka”, a kłaniają się jako książątku i gdy różyczka wybierze, kogo kocha, znów zabawa przyspiesza, choć tylko różyczka z wybrańcem w tańcu się rozgrzewa.

W drugim niejako planie grupa chłopaków rzuca do siebie gałgankową piłką, dając zapewne początki piłce ręcznej, a znów kilka dziewcząt zajmuje się sobą nawzajem lub nagromadzonymi w tej części sceny drewnianymi zabawkami.

„Kipi kasa, kipi groch…” wiadomo, co lepsze i dlaczego, ale dziś najważniejsze, że i jedno i drugie kipi, czyli gorące jest, to zagrzać się można. No i oczywiście, gdy ciuciubabka szuka „poczciwego dziecka”, co ją oswobodzi, to wszyscy zaczynają biegać, więc słupek rtęci idzie tę odrobinkę w górę.

Wydaje się, że wśród dzieci nastał lekki popłoch, gdy z oddali zadźwięczały instrumenty. Kapela przyszła do kumy. Kuma – jak już wiemy – wybrała się do Maciejowej za potrzebą, dziewczyna może po nią iść, ale najwyraźniej w świecie tym obowiązuje barter: ona pójdzie – oni zagrają.

„Poleczka”, „Kowol”, potem kółeczka: wielkie jedno, dzieli się jako ta komórka na dwa małe i na cztery, i pary, w końcu to też rodzaj kółeczka, w każdym razie układu zamkniętego. To, co dzieje się na scenie paradoksem matematycznym ujął Jakub Bulzak: kółka się mnożą, bo się dzielą.

„Zagrej mi muzycko, to jo se zaśpywom, tatuś ci zapłacom, jo piniozków ni mom”. Śpiewa chłopiec. Kto by odmówił? Dwie dziewczyneczki wyśpiewują prośbę do muzyki o kolejny taniec, bo się chcą nauczyć. Kto by odmówił? A najmłodsze dziewuszki, maleńkie przyznają, że wiele nie potrafią, ale „licka” im kwitną jako róża. Kto by odmówił? A te „licka” już mogą świadczyć, że przynajmniej występujące na scenie dzieci się w tej chłodnej dziś sali zagrzały.

Walc wolny. Tańczą starsi. Najmłodsze dziewczynki usiadły z boku sceny, gdzie zgromadzono te zabawki drewniane przeróżne.

„Szurok”. Łatwo rozpoznać. Po szuraniu. „Szarpok”. Też nie trudno rozpoznać. Po szarpaniu, jakby imitowali cięcie drewna piłą moja-twoja.

Czyżby czyżyk? Oczywiście! A zatem czas na zabawę dla tych młodszych. Starsze chłopaki wracają do piłki.

Czy wspominałem już, że dziwnie czas się zachowuje na ŚWIĘCIE DZIECI GÓR. W „Czyżyku” wystarczy kilka minut, byśmy prześledzili cały proces produkcji i konsumpcji maku. Bo czyżyk wie, jak rośnie, kwitnie, jak ścinają, zbierają, mielą i jedzą mak. I bardzo chętnie każdą z tych czynności demonstruje.

„Tkaczyk”, zacytuję znów Jakuba Bulzaka: „choreografia odzwierciedla, jak czółno tkackie biegnie między nićmi”. A moja pamięć biegnie pół wieku wstecz, gdy w nieistniejących już starych Maniowach, w nieistniejącym już gospodarstwie u Baków za rzeką, obserwowałem – kilkuletni chłopak - pracę sędziwego już wtedy, drewnianego warsztatu tkackiego…

„Mietlorz”, zanim jednak zaczną, trzeba przecież sprawiedliwie wybrać tego pierwszego tancerza z miotłą, a najsprawiedliwsze zawsze były wyliczanki:

„Siała baba mak, nie wiedziała jak, dziadek wiedział, nie powiedział…” no to trzeba było – jak już wiemy z jednej z poprzednich zabaw - spytać czyżyka, on wie i chętnie pokazuje. Nie tylko jak się sieje mak.

I znowu na rozgrzewkę w tej przejmującej chłodem w deszczową środę sali – cięta polka. Jak się okazuje – na koniec, bo zjawia się kuma i bierze muzykę na imieniny do wujka Franciszka. No i sprawa temperatury w amfiteatrze się wyjaśniła! W myśl zasady, że dziwne rzeczy dzieją się z czasem na Festiwalu, MAŁE JANCZOWIOKI przeniosły nas na św. Franciszka, czyli mamy tu październik!

 
Czarodziejski flet, dwójnica albo piszczałka podwójna Krzysztofa przywołuje na scenę indonezyjski zespół SMP AL AZHAR 1 z Dżakarty.

Prowadzący sprawdza obecność: kenong, saron, suling, gendang, tamborin…, a każdy z instrumentów potwierdza dźwiękiem, że jest i jest gotowy. Szczególnie zaskakuje nas dźwięk tego ostatniego, bo to nie tamburyn, o podobnie brzmiącej nazwie, ale bęben dwustronny.

Rytm. Z każdym uderzeniem w wybitnie rytmiczne instrumenty na sali coraz cieplej. Na scenie dziewięć dziewcząt otoczone różem i filetem, o ile piszący te słowa zna się na kolorach, błyszczące złotymi ozdobami na napierśnikach i w pióropuszach, falujące dłońmi… Ten pierwszy taniec pochodzi z centralnej jawy, a przecież ma coś ze snu…

Brak par, czy raczej brak tancerzy do pary jest częstą bolączką wielu polskich zespołów, gdzie taniec oparty jest na koedukacyjnych dwójkach. Wydaje się, że zespół indonezyjski tego problemu nie ma. Występują same dziewczyny, a grupa złożona z dziewięciu tancerek daje możliwość kilku układów, głównie opartych na trójkach. Na przykład, gdy w drugim tańcu pojawiają się soczyście czerwone wachlarze, mocnym, zdecydowanym ruchem otwierają je kolejne trójki. Jakby była potrzeba, by przedłużyć ramię, rozszerzyć dłoń, sięgnąć dalej, sprawić wrażenie, że się jest większym. Tak działają wachlarze, choć w amfiteatrze, dzisiaj, gdy raczej trzeba by się ogrzać, a nie wachlować, wyglądają zaskakująco.

Przerywnik muzyczny, który oczywiście niczego nie przerywa, przekonuje nas, że są motywy muzyczne znane na całym świecie. Choć są też aranże, które raczej utrudniają ich rozpoznanie.

„Wyłania się sekcja wokalna” można by napisać i byłoby magicznie. Jednak cztery osoby, które za chwile zaśpiewają do „Tańca tysiąca rąk” po prostu weszły. A ich śpiew zaprosił najpierw jedną potem drugą grupę… W sumie piętnaście dziewcząt (róż na zmianę z błękitem) przyklękło przed publicznością, by naprawdę rozgrzać atmosferę czymś, co już dobrze znamy nie tylko z wczorajszej zapowiedzi, ale przede wszystkim z poprzednich odwiedzin zespołów indonezyjskich.

Dwanaście lat temu taniec Saman wpisany został na listę UNESCO jako niematerialne dziedzictwo ludzkości.

Taniec dłoni uderzających o ramiona, o siebie nawzajem, o scenę, wznoszonych i opadających, krzyżowanych i rozpościeranych, a wszystko w doskonałej synchronizacji, inaczej każdy błąd byłby widoczny, bo burzyłby układ, a nawet mógł prowadzić do uszkodzenia na przykład oczu osoby tańczącej obok. A w trakcie zastygają na chwilę, łapią oddech i entuzjazm płynący z oklasków publiczności.

A może by tak z okazji trzydziestego Festiwalu wszystkie zespoły na koncercie finałowym zatańczyły indonezyjski taniec tysiąca rąk? Zamiast Kukułeczki? Raz coś łatwiejszego? Żartuję! Z tym tańcem prawdopodobnie jest tak, jak ze zbójnickim – jak się z tym nie urodzisz, raczej się nie nauczysz. A w każdym razie nie w tak krótkim czasie w takim stopniu jak schodzące ze sceny wśród burzy oklasków dziewczyny z Indonezji, krainy nie tylko tysiąca dłoni, ale i tysiąca wysp.
 
Kamil Cyganik
Kierownik biura prasowego Festiwalu

Prezentacja

Koncert główny