Wracają dzieci festiwalu

Dzieci tańczą w parach na płycie rynku.
W tle od roku 2012 ta sama wspaniała scenografia. Monumentalne, skaliste góry, gęsty, iglasty las, pomarańczowy lisek, różowa sarenka… Scenografia, która jest wspomnieniem o wybitnym polskim himalaiście, Macieju Berbece. Pan Maciej niecały rok przedtem, nim został na Broad Peak, zaprojektował, wraz ze swoją żoną Ewą Dyakowską-Berbeką (niedawno dołączyła do męża), scenografię dla Święta Dzieci Gór. Ich dzieło kontynuuje syn - Stanisław.
Dzieci w strojach ludowych siłują się na rękę. W to stałe tło, które jest opowieścią o miłości do gór, z których nigdy nie odchodzą ci, co oddali im serce, a nawet życie, zawsze wplata się w bliższym planie coś nowego. W tym roku miś, sympatyczny bardzo, z równie sympatycznym ptaszkiem na głowie. Ten ptaszek jakby ogłasza, że właśnie Nowy Sącz, że od 22 do 29 lipca i że w 2018. A czemu? Bo gdy ktoś kiedyś zobaczy zdjęcie, albo fragment filmu, to będzie wiedział, że to właśnie ten Festiwal. I zostanie zachowana pamięć, a to jest jedno z najważniejszych słów podczas każdego Święta.

Na tym tle Józek Broda ze swą trombitą. I dwoje MAŁYCH SIEDLECAN. Dźwięk trombity niezapowiedziany rozrzuca gdzieś na boki nieuporządkowany gwar widowni.

Józek wyśpiewuje pytanie do Hanulinki, gdzie była, kiedy jej cztery roki nie było doma. A śpiewa, by zaraz złożyć życzenia wszystkim Hankom i Ankom w dniu ich imienin.
Młodzież w strojach ludowych w parach tańczą na płycie rynku, przed budynkiem. Mali siedlecanie, prowadzeni są przez panią Ewelinę Łubik która już czwarty raz jest na Festiwalu, za każdym razem w innej roli. Dzieciakom się dłuży, krowy dopilnowane, słonko wysoko, to sobie zaśpiewają, że nie będą pasały. Wyliczanka o kocie na płocie, by było wiadomo, kto będzie pierwszą Ulijanką, bo najwyraźniej dopiero w czwartek Festiwal dojrzał do pierwszej panny, co klęka na kolanko, podpiera się w boczki, myje, czesze i wybiera, kogo chce.

Ubogi krasoń, bez soli, wygnany, wpada w osobie grupy chłopaków prosto w zabawę dziewcząt. Nowoprzybyli od razy się zastrzegają, że nie pojadą też do lasu z ojcem, tylko będą tam, gdzie są ładne panny. Czyli dzisiaj akurat na scenie Święta Dzieci Gór. Ale panny nie tak łatwo dopuszczają do zabawy. Najpierw trzeba rozwiązać zagadki:
Idzie we dnie, idzie w nocy, nie potrzebuje żadnej pomocy. Woda. Maluśkie, cerniuśkie popod ziemią biega? Kret.

To jak zgadli, zabawią się w ciuciubabkę. Oczywiście po uprzedniej wyliczance. Ciuciubabką został najmniejszy. I nijak mu nie idzie, aż łapie w końcu jakiegoś „ciamajdę”, no bo jak przez najmniejszego złapany. Teroz kolejny stoi na beczce (wyimaginowanej) po czym łapie. A że ciamajda i wcześniej dał się złapać, no to oczywiście łapie znowu najmniejszego.
Dzieci tańczą w parach na scenie. Idą starsze dziewczyny z jarmarku i się kłócą. Dziadek dał im okarynki do sprzedania, żeby sobie korale kupiły. Jedna mniej sprzedała, a i tak lepsze sobie kupiła, to gdzie jest sprawiedliwość. Dźwięk okarynek, najpierw tej najstarszej, a potem i młodszych przywołuje krakowską kapelę.

Pierwszy krakowiak, pawie pióra powiewają, dłonie co chwilę ku niebu… Potem w jawornickiej wirują pary, starsze pięknie, szybko. Młodsi jakby się przyglądali, niepewnie, ale przyjdzie czas, że i oni… taka wymiana, nawet między dziecięcymi pokoleniami. Śpiewna prośba o walca, co go noga bolała, żeby choć spróbować, nawet jeśli jeszcze się nie umie. A ci najmłodsi siedzą wokół na ziemi i patrzą z uwagą. I śpiew z tańcem w razówce. „Jesce roz!” i teraz już wiadomo dlaczego razówka.

Robota czeka na starszych. Młodsi upraszają kapelę, coby jeszcze została. A kapele na Święcie Dzieci Gór bardzo lubią zostawać, więc i ta krakowska nie daje się długo prosić. Skrzypce, klarnet, guzikówka i basy grają… Obereczka, co ich stryk uczył. I polkę (pod warunkiem, że ładnie zaśpiewają). I walcyk o szerokiej wodzie na Wiśle, ale właściwie o czytaniu w myślach. Marysia ma jasną opinię o myślach podmiotu lirycznego. On niewiele myśli, w zasadzie tylko o hulance w niedziele.

Polka siedlecka, ale tutaj tylko starsi spośród młodszych, by najmłodszym pokazać. Bo każde pokolenie…
Chłopcy w szarych strojach obróceni tyłem. I śpiew, jak to wesołą gromadą idą SIEDLECANIE, i tańczą krakowiaka (szybko się nauczyli), i znów opowiadają piosenką o swojej wiosce. Wszystkim opowiadają!

„Do mycia, do pacierza i do spania!” Zgania starsza całego tego młodocianego krakowiaka, bo krowy w szkodę poszły i matka sama musiała się nimi zająć.


Z Tbilisi przyjechał AMER-IMERI. Tam dzieci od piątego roku życia uczą się trzygłosowej harmonii. Wyrastają w niej jak w ojczystym języku.

Pani kierowniczka Magda Kevlishvili też była na Święcie Dzieci Gór w wieku 14 lat. Też jest festiwalowym dzieckiem.

„Panie niech Duch twój modli się we mnie, bo życie pachnie jak chleb, bo życie może być jak chleb.” Śpiewa Józek, zapowiadając pierwszą pieśń, o żniwach, wyrażonych zapewne słowem, a na pewno gestem: ścinania sierpem kłosów, układania ich w snopy, otarciem potu z czoła.
Chłopcy stoją w rzędzie na płycie rynku. Jeden z nich udaje, że trzyma broń i strzela. Po zabawie dialogowej u kowala, pojawia się strzelec, myśliwy, łucznik. To Amiran, ten, który ukradł bogom ogień, gdy zabił jelenia, sięgającego swymi rogami niebios. I jak to w opowieściach bywa, Amiran przed chwilą dokonał swego najważniejszego czynu, a teraz opowiadają o jego narodzinach. I to jest logiczne. By zainteresowano się czasem czyichś narodzin, powinien on dokonać czegoś doniosłego.

Jakie piękne są stroje gruzińskie, jakie różne, proste, trochę jak z rekonstrukcji średniowiecznych. Bardzo średniowiecznych. Dziewczęta czerwonymi szarfami i płatkami czerwonych róż zapraszają chorobę dziecka, by odeszła, czynią jej dobrą drogę, by zechciała odejść.

Śpiew, trudny, kształcony od dziecka, a w śpiewie jeszcze łamańce językowe, choć nikt nie rozumie, każdy czuje, że łatwe nie są. I znów śpiew chóralny, piękny, trzygłosowy. A w kręgu misiek, jakby ten nasz, festiwalowy ożył, albo jego brat się objawił. Wybiera sobie krasawicę i prowadzi wokół, a potem do jednego z chłopaków, żeby im pobłogosławił, a może nawet ślub dał. To opowieść o przebudzeniu wiosny. Nowym życiu.
Dziewczynki w przebraniach stoją na scenie. Po kolejnych łamańcach językowych czas na same dziewczyny. Do dźwięków tiki-tiki, czyli czegoś w rodzaju 14-tonowej heligonki, klaszczą najpierw, a potem tańczą.

Wirują dwa kręgi, chłopcy wewnątrz w braterskim „ramię na ramieniu”. Dziewczęta wokół, opiekuńczym kręgiem kobiecym. Coraz szybciej, i szybciej. W śpiewie i tańcu. I wreszcie czas na popisy taneczne chłopców, chłopaka i dziewczyny, czterech chłopaków, a muzyka do tańca tylko jedna, najwspanialsza, muzyka głosów ludzkich. Gruzini udowadniają, w sposób najbardziej wymagający, że nie ma wspanialszego instrumentu.

AMER-IMERI jest nietuzinkowym zespołem gruzińskim. Nie każe swoim członkom prężyć piersi pod skrzyżowanymi ładownicami. Kiedy walczą, to nie na noże, bo ich nie mają, ale na to, który dłużej ustoi na jednej nodze, kiedy się będą o siebie obijać, albo w najbardziej naturalnych zapasach, w których Gruzini zawsze byli wśród światowej czołówki. Nie każą chłopakom stawać na palcach, ale w kroku swobodnym płynąć przez scenę.

I jeszcze jeden instrument, którego Józek nie zapowiedział, więc staje się dla nas niespodzianką. Czibon. Przez scenę cwałują gruzińskie konie, czyli chłopcy w tym charakterystycznym geście uniesionej w górę dłoni i drugiej opuszczonej z tyłu. I zapraszają do tańca dziewczyny… Jedna para, potem druga… I… koniec. Szkoda…

Kamil Cyganik