Od kowola w chałupie po czardasza w mieście

Chłopcy w kapeluszach.
Festiwal Święto Dzieci Gór odsłania swą kolejną, przedostatnią już kartę. Ale zanim Pogórzanie i Czesi z Moraw pokażą piękno swoich małych ojczyzn, wypada przedstawić, kto wyjątkowy do nas zawitał. Oczywiście nie licząc każdej osoby z publiczności, absolutnie wyjątkowej i w sposób wyjątkowy witanej przez Józka Brodę.
Dzieci w parach tańczą na płycie rynku. Gościem specjalnym wieczoru jest pani Barbara Kosieradzka, przedstawiciel Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Od lat Minister obejmuje patronatem honorowym Festiwal, i sypie dobrym groszem. Jest również Adam Gruca, sołtys Kąclowej, oraz Maria Majcher, dyrektor GOK w Grybowie.

Pogorzańskie Dzieci

- Kąclowa dzieckiem stoi! – mówi Józek- 400 uczniów w szkole na niespełna 2,5 tys. mieszkańców.

Jesteśmy w chałupie w Kąclowej. „Kiedy ranne wstają zorze…” śpiewa matka pochwałę Najwyższego, wchodząc do izby. Wybiera się na jarmark do Grybowa, Hanka przypomniała sobie, co ma w tym czasie zrobić: dać śniadanie innym dzieciom i pocerować worki. No i wstały następne dziateczki, słonko wysoko, ale przecież to wakacje. Hanka szykuje śniadanie, drobi chleb do mleka. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego… A potem z jednej miski i mleko w gorckach do picia. A jak się skońcyło, klamra znaku krzyża zamyka czas śniadania. Idą do roboty.

Hanka ceruje, dwóch chłopców łuska groch.

Jest szansa na pomoc, tylko żeby Hanka nie była taka i pozwoliła Staszkowi i kilku dziewczynom zza potoka przyjść, popartycypować w pracy, która tym samym szybciej pójdzie i się jeszcze pobawią. Hanka się w końcu zgadza, choć chyba do końca nie wie na co, bo pomysłodawca pół wsi do chałupy zwołał.
Chłopczyk w białym stroju z przewiniętą chustą na oczach. „Tam koło Grybowa, miastecka, zazieloniła mi się trowecka…”, opowiada pieśń, przy której praca ma iść szybciej. I poszła. Zaraz jak skończyli śpiewać, skończyli też pracę.

Wyliczanka o strzelaniu z łuku wskazuje, kto będzie starym, śpiącym mocno niedźwiedziem. Widać jednak, że tego dnia liczy się przede wszystkim ilość zabaw, więc po chwili…

„Wygnała mnie babka, na górę po jabłka…” potem ojciec po owies, a ten nieszczęsny, trzyletni podmiot liryczny wysypał i jabłka, i owies, i dostał dwa razy w skórę.

Wyliczanka, tym razem o kowalu i starym psie. Stary pies tak naprawdę staje się ciuciubabką. Do tego starą i ślepą, co szuka poczciwego dziecka, które ją wyswobodzi. Złapany strajkuje: nie będzie ciuciubabką. Jak nie będzie, to… trudno. W takim razie myszka będzie uciekać przed kotkiem.

W Kąclowej pragnienia spełniają się na pniu! Ledwie jedna z dziewczyn zamarzyła, żeby zahulała, już przez okno widać wujków z basem i heligonką, i kilka dziewcząt ze skrzypcami. Nie dają się długo prosić.
Dzieci tańczą w kółku na scenie trzymając się za ręce. Z przodu siedzi chłopak na drewnianym koniku. I na to wszystko przychodzi jeszcze czworo dzieci po niedzielnemu ubranych, bo na odpust do Kobylonki idą. To też zostaną na chwilę żeby pohulać. I wszyscy w kółecku ze śpiewem, a potem przy muzyce w parach i trójkach.

Do kowola! Chłopcy w przyklęku kują, dwa kółecka, i znów parami pod ramiona… I walczyk, ale nie wszyscy. Z lewej strony całe stado drewnianych koników, takich małych i na biegunach. „Ujeżdża” je kilku najmniejszych chłopców. Z drugiej strony świat dziewcząt, świat gałgankowych lalek, które trzeba do snu utulić.

Polki. I teraz już tańczą wszyscy, wypełniając scenę głównie bielą i szarością chłopięcych strojów, które pięknie uzupełniają różnobarwne spódnice i bluzeczki starszych dziewcząt. A wśród publiczności ciasta, kanapki ze smalcem, kiszone ogórki, szybko znikają z tac noszonych przez gospodynie z Kąclowej.

Muzyce kończy się czas, ale na jeszcze jeden występ dają się namówić, co jest niechybnym znakiem nadchodzącej burzy w osobie wracającej z jarmarku matki. Czuje to Hanka i prosi, żeby sobie wszyscy poszli i nie dali się najść rodzicom. A muzyka po zagraniu ostatniego tańca odchodzi z obietnicą gotowanego jajka uwarunkowanego nośnością kury.

Pretekstem do zakończenia spektaklu jest zapomniana chusta, którą trzeba zanieść koleżance.
Młodzież w strojach ludowych tańczą na świeżym powietrzu. Młodzież z zespołu HRADIŠŤÁNEK przyszła z deszczem od Moraw, jak być może sugeruje swoim śpiewem Józek Broda. Na szczęście deszcz zostawili po drodze.

Ale fajnie! Jest człowiek z widłami, misiek z uszami, baran z rogami, myszka z ogonkiem i… gospodyni z jabłkami. Są jabłka, jest impreza! Tańczą z energią ogromną. Aż kolejnej gospodyni mogą złożyć życzenia z okazji św. Błażeja i tym razem dostają kilka kiełbas. I płyną przez scenę w chaosie pozornym, lub nie pozornym, lub niepozornym. Aż padają, jakby z naszego koła młyńskiego spadli. Ale szybko wstają, żeby poinformować na szczęście najedzoną publiczność, że wszystko zjedzą, nic nie dadzą.

Kapela! I wiadomo, kto tu gra pierwsze skrzypce. Prymista oczywiście. A po chwili… kapela śpiewa. Taki minirecitalik… albo może raczej „wykon”.

Występ kapeli dał czas chłopcom, by zrzucili brązowe kamizelki, włożyli czerwone chusty, a w ręce wzięli kije przypominające szable, z którymi robią mniej raczej niż więcej to, co nasi na Podhalu z ciupagami. I dziewczęta z kolorowymi wstążkami spływającymi z włosów. A uchwyty dziwnych, czerwonych szabli mają między innymi tę cechę, że mogą je trzymać jednocześnie chłopak i dziewczyna i tak – poza objęciem w talii - połączyć się tańcu.
Dziewczynka i chłopak w strojach ludowych na scenie ze skierowanymi rękami do góry. Kolejny antrakt wypełniony muzyką i śpiewem kapeli. Taniec w parach. Znów zmieniły się stroje. Dziewczyny czerwone gorsety, a jeszcze ciekawiej u panów: granatowe kamizelki, a na pasie, z przodu rodzaj chust do samych kostek, chust, które zwracały naszą uwagę od koncertu inauguracyjnego (jak dawno to było!). W końcu okrzyk „Czardasz!” zdradza rodzaj kolejnego tańca. A gdy muzyka przyspiesza, tempo wytrzymuje już tylko jedna para. Zwycięzcy. Pozostali aktorsko gubią krok. Wiele jest zacięcia aktorskiego w zabawie Czechów. W ich dialogach i zwrotach ku publiczności.

A teraz śpiewem krąg tancerzy zaprasza kapelę do środka, a kolejne „czelendże” każą muzykantom zagrać smyczkami pod kolanami, a potem zagwizdać melodię, a potem zagrać tańcząc, co jest szczególnym wyzwaniem dla basisty, w końcu mają zagrać leżąc. Zagrali. Zagrali też, podskakując. A cała zabawa okazała się wyjątkowym zadaniem dla akustyków, którzy szybko musieli doprowadzić do powtórnego „zmikrofonowania” kapeli.

I kolejny szybki, jak się okazuje ostatni już, czardasz staromiejski. Wirujący, przytupujący, zakończony skokiem dziewcząt na biodra partnerów.

Występ Czechów z zespołu HRADIŠŤÁNEK zaskoczył wieloma nowymi elementami, ale przede wszystkim niesamowitą energią i entuzjazmem młodych artystów.
Kamil Cyganik