Spod Kikuli, zza miedzy, zza oceanów

Chłopak i dziewczyna w strojach ludowych tańczą.
Ostatni akt dramatu. Jutro – jego epilog. A dramat – w znaczeniu literackim – to nic strasznego. To jest taki rodzaj, w którym więcej niż wydarzenia czy świat przedstawiony, liczą się charaktery. Takie na przykład jak Józka Brody, księcia niezłomnego, który w sercu i na ustach ma wartości zapominane często przez świat.
Dziewczyna i chłopak w strojach ludowych tańczą na scenie. Co dzisiaj? Dzisiaj praca… „Powoli zbliżamy się do żniwa, jutro będą dożynki Święta Dzieci Gór.” I Najwyższy: „Wielki Boże zapłać, żeście tu są”.

Pasiesioj - odśpiewane przez chóry widowni - wystrzeliło nas wszystkich na pastwisko pod Kikulę. To taka góra, sięgająca ponad kilometr nad poziom morza.

SPOD KIKULI.

Cała polana dziewcząt, jedne pasą krowy, inne się będą bawić. Ale kogoś zabrakło, jedna z pasterek jest na innej hali, coś jej się pomyliło. Nic nie szkodzi.

Pięknie sobie to umyśliły. Na pasterskie zawołanie ze sceny, druga odpowiada z trybun. Fantastyczne wyjście poza przestrzeń sceny i nagle się okazało, że i my, na trybunach, możemy być częścią tej hali, tego pastwiska.  A z prawej lata gałganek między chłopakami w płóciennych portkach, koszulach i czarnych kapeluszach z czerwonym sznurkiem.
Dzieci w strojach ludowych skaczą na skakance na scenie. Wchodzi dudziarz i skrzypaczka, dziewczyny przyśpiewują i wirują, wirują i przyśpiewują… I w ten śpiew… trzask bata, jeden, drugi, kolejne. Znów spoza sceny, daleko z kulis. A bat, kiedy strzela, może krowy wystraszyć, ale może też nie strzelać, tylko krążyć pod nogami, a potem pod rękami. I za skakankę bat może służyć, i dwie zakrzywione laski też mogą być jak skakanka. Wszystko może być zabawką.

I taniec może być wszystkim. Taki na przykład zbójnicki, jest opowieścią, sposobem na integrację, popisem siły i zręczności.

Cichutko, niepostrzeżenie, pojawia się cała kapela, kwartet smyczkowy. Taniec-zabawa, taniec-popis, staje się tańcem zapowiedzią małżeństwa, gdzie on delikatnie z czułością prowadzi ją, i - choć zerkną sobie czasem w oczy - to najważniejsze, że idą w tę samą stronę. Zapowiedzią rodziny, gdzie każdy ma swoje miejsce, od najstarszego do tego pyrdka, co niektórym chłopakom do pasa ledwie sięga, zapowiedzią wspólnego żywobycia we wspólnocie całej wioski.
Chłopak i dziewczyna w strojach ludowych tańczą. Siustanego jednak tańczą tylko ci, którzy umieją i to też jest prawda o życiu, bo są w nim chwile, gdy starsi musza wziąć odpowiedzialność i dźwignąć, i ugiąć się czasem. I jest tak, jak w tym tańcu, że starsi prowadzą korowód par, bo z wieku i z urzędu, a przede wszystkim z doświadczenia ten zaszczyt należy. Jest i nagroda, najstarsza para może popisać się tańcem solowym.

A potem w szalonym tempie: przyśpiewka, taniec, przyśpiewka, taniec. Jakby się w tym tańcu zapomnieli. Jak w życiu, bo w życiu też się można zapomnieć i zapomnieć o krowach, o niepozbieranym sianie, o tym że słońce zaraz zajdzie, a dzieci SPOD KIKULI ze śpiewem spokojnym, rzewnym, zejdą ze sceny.

No i dramat na koniec. Bo żeby był dramat potrzebny jest konflikt. Najlepiej taki między dziewczynami, co zebrały owoce jakieś na placek, a chłopakami, którzy się tymi owocami poczęstowali. Wszystkimi.
Chłopak w czerwonym stroju w czarnym kijem w ręce i chłopak w niebieskim stroju schylony w dół. PLERNGCHOMPOO

Zaczyna się od parasolek, wdzięcznego tańca trzech uroczych Tajlandek. A gdy dziewczęta z parasolkami stają się tłem, na scenie toczy się rozmowa dwóch wachlarzy z pawich piór, rozmowa bez słów, między dziewczyną a chłopakiem. Zastukały drewniane miseczki w ośmiu dłoniach. A po chwili znów dwie pary, znów z wachlarzami, tym razem tradycyjnymi. 

Bardzo bogaty muzycznie zespół zostaje zredukowany do dwóch bębnów, a na scenę wchodzą wojownicy. Chwila prowokacyjnych gestów doskonale znanych z amerykańskich filmów gangsterskich i… seria walk.

ZORNIČKA, to wschodząca gwiazdeczka. Na początek zalśniła nad całym stadem „koni”, biegających, podkuwanych, idących w zaprzęgu. Konie natychmiast zamieniają się w żaby, a potem chłopcy znów stają się chłopcami, żeby się posiłować, ponosić, pochodzić na czworaka, powirować z zawrotną szybkością w kręgach, by sprawdzić, który dłużej się nie rozerwie. Chłopcy stają się baranami, na których dziewczęta ruszają w krótką podróż. I chłopcy znów się popisują chodzeniem na rękach, na kolanach, samych kolanach, brzuchach….

I dawno nie było programu, w którym tak wiele się dzieje, w takim niesamowitym tempie, zabawa za zabawą, gdzie chłopak znów staje się koniem i wiezie na plecach dziewczynę, albo chłopcy jeden obok drugiego leżą, służąc za „piękny chodniczek”…
Dzieci tańczą w parach na scenie, na świeżym powietrzu. I chwila wytchnienia dla patrzących, ale uszy nie odpoczywają. Popis kwintetu smyczkowego i cymbałów sprawia, że nogi same przytupują i dłonie składają się do oklasków. Kolejny skrzypek, ubrany nieco inaczej, tak bardziej po miastowemu. „Zagaduje” kapelę, która nie czeka długo. W rytmie jego muzyk i muzyki kapeli, wchodzi para: znów skrzypek, z dziewczyną. Drugi zagrał, więc pierwszy porwał dziewczynę do tańca, ale drugi przecież z nią przyszedł, odłożył skrzypce i odbił dziewczynę. Potem pierwszy, potem znów drugi. W końcu jakby nie zauważyli, że dziewczyna uciekła, i poszli w jakiś pojedynek. A pojedynek taneczny nie jest na śmierć i życie, prowadzi do przyjaźni, jedności i zgody, gdzie już bez podchodów tańczą z panną, która najwyraźniej dala im drugą szansę, raz jeden, raz drugi.

Kwintet smyczkowy rozrósł się w septet, a na scenie wirują plisowane spódnice i dźwięczą ostrogi przy butach z cholewami. Przez chwilę jedyną muzyka jest śpiew trzech dziewcząt i uderzenia obcasów. Włącza się kapela dając znak, że teraz i chłopcy mogą zawirować… I takie ambiwalentne uczucia oglądającego: Jak długo jeszcze wytrzyma ich kondycja? A z drugiej strony: Niech to się nie kończy! I właśnie w tym momencie się skończyło.
Chłopak i dwie dziewczyny stoją uśmiechnięci z pamiątkami w rękach. Na chwilę.

Na chwilę wracamy do Tajlandii. Taniec jałmużników, na tle ksylofonu – delikatne dzwoneczki w rękach delikatnych dziewcząt. Jeden z uprzednich wojowników wchodzi z bębnem, na jego okrzyk pojawia się kolejnych 8 bębniarzy. I kilku innych perkusjonistów. Czas na taniec i śpiew wszystkich dziewcząt. Ostatni akord, i niestety pożegnanie zespołu z Tajlandii z Festiwalem. Nie zobaczymy ich na koncercie finałowym. Dziś zatem jest czas, by otrzymali festiwalowego barana, pamiątkowe zdjęcie za kamrackimi zespołami i kosz słodyczy.

Tajlandczycy zabierają ze sobą również pieśń Józka i wszystkich zgromadzonych o dobrej wieczerzy, u macierzy… O czasie co przemija, a przy tym daje i odbiera. I fantastyczne pożegnanie słowackiej kapeli. Zespół tajlandzki schodzi ze sceny, prowadzony przez Józka Brodę, idącego pod rękę z jedną z azjatyckich tancerek.

I znów Słowacy! Zabawy dziewcząt. Wyliczanka, która dziewczyna pierwsza ruszy do tańca, podrywając po kolei kolejne. A potem coś bliskiego, śpiew o nóżkach zająca, którymi przebierałaby każda z nich, gdyby je miała. Śpiew słowacki, dziewczęcy, czysty, wypełnia salę i dusze. I gdy krąg wiruje coraz szybciej, włącza się znów kapela.
Dzieci tańczą w parach na scenie. Chłopcy, w dziwnych, trochę komicznych kapelusikach, z odsłoniętymi brzuchami, fałszem (czy zamierzonym?) w śpiewie! I wydaje się że właśnie o taki chaos, między popisami dziewcząt, a chłopców chodzi. Bo po chwili już tańczą pary i jest ich coraz więcej i każda dziewczyna chce się zakręcić w tańcu z chłopakiem. I grzmi cała scena, i wiruje, a smyczki ledwie za nimi nadążają, a oni ledwie nadążają za smyczkami.

Owacje! Zasłużone! 
Kamil Cyganik