Ostatni akt dramatu. Jutro – jego epilog. A dramat – w znaczeniu literackim – to nic strasznego. To jest taki rodzaj, w którym więcej niż wydarzenia czy świat przedstawiony, liczą się charaktery. Takie na przykład jak Józka Brody, księcia niezłomnego, który w sercu i na ustach ma wartości zapominane często przez świat.

Pasiesioj - odśpiewane przez chóry widowni - wystrzeliło nas wszystkich na pastwisko pod Kikulę. To taka góra, sięgająca ponad kilometr nad poziom morza.
SPOD KIKULI.
Cała polana dziewcząt, jedne pasą krowy, inne się będą bawić. Ale kogoś zabrakło, jedna z pasterek jest na innej hali, coś jej się pomyliło. Nic nie szkodzi.
Pięknie sobie to umyśliły. Na pasterskie zawołanie ze sceny, druga odpowiada z trybun. Fantastyczne wyjście poza przestrzeń sceny i nagle się okazało, że i my, na trybunach, możemy być częścią tej hali, tego pastwiska. A z prawej lata gałganek między chłopakami w płóciennych portkach, koszulach i czarnych kapeluszach z czerwonym sznurkiem.

I taniec może być wszystkim. Taki na przykład zbójnicki, jest opowieścią, sposobem na integrację, popisem siły i zręczności.
Cichutko, niepostrzeżenie, pojawia się cała kapela, kwartet smyczkowy. Taniec-zabawa, taniec-popis, staje się tańcem zapowiedzią małżeństwa, gdzie on delikatnie z czułością prowadzi ją, i - choć zerkną sobie czasem w oczy - to najważniejsze, że idą w tę samą stronę. Zapowiedzią rodziny, gdzie każdy ma swoje miejsce, od najstarszego do tego pyrdka, co niektórym chłopakom do pasa ledwie sięga, zapowiedzią wspólnego żywobycia we wspólnocie całej wioski.

A potem w szalonym tempie: przyśpiewka, taniec, przyśpiewka, taniec. Jakby się w tym tańcu zapomnieli. Jak w życiu, bo w życiu też się można zapomnieć i zapomnieć o krowach, o niepozbieranym sianie, o tym że słońce zaraz zajdzie, a dzieci SPOD KIKULI ze śpiewem spokojnym, rzewnym, zejdą ze sceny.
No i dramat na koniec. Bo żeby był dramat potrzebny jest konflikt. Najlepiej taki między dziewczynami, co zebrały owoce jakieś na placek, a chłopakami, którzy się tymi owocami poczęstowali. Wszystkimi.

Zaczyna się od parasolek, wdzięcznego tańca trzech uroczych Tajlandek. A gdy dziewczęta z parasolkami stają się tłem, na scenie toczy się rozmowa dwóch wachlarzy z pawich piór, rozmowa bez słów, między dziewczyną a chłopakiem. Zastukały drewniane miseczki w ośmiu dłoniach. A po chwili znów dwie pary, znów z wachlarzami, tym razem tradycyjnymi.
Bardzo bogaty muzycznie zespół zostaje zredukowany do dwóch bębnów, a na scenę wchodzą wojownicy. Chwila prowokacyjnych gestów doskonale znanych z amerykańskich filmów gangsterskich i… seria walk.
ZORNIČKA, to wschodząca gwiazdeczka. Na początek zalśniła nad całym stadem „koni”, biegających, podkuwanych, idących w zaprzęgu. Konie natychmiast zamieniają się w żaby, a potem chłopcy znów stają się chłopcami, żeby się posiłować, ponosić, pochodzić na czworaka, powirować z zawrotną szybkością w kręgach, by sprawdzić, który dłużej się nie rozerwie. Chłopcy stają się baranami, na których dziewczęta ruszają w krótką podróż. I chłopcy znów się popisują chodzeniem na rękach, na kolanach, samych kolanach, brzuchach….
I dawno nie było programu, w którym tak wiele się dzieje, w takim niesamowitym tempie, zabawa za zabawą, gdzie chłopak znów staje się koniem i wiezie na plecach dziewczynę, albo chłopcy jeden obok drugiego leżą, służąc za „piękny chodniczek”…

Kwintet smyczkowy rozrósł się w septet, a na scenie wirują plisowane spódnice i dźwięczą ostrogi przy butach z cholewami. Przez chwilę jedyną muzyka jest śpiew trzech dziewcząt i uderzenia obcasów. Włącza się kapela dając znak, że teraz i chłopcy mogą zawirować… I takie ambiwalentne uczucia oglądającego: Jak długo jeszcze wytrzyma ich kondycja? A z drugiej strony: Niech to się nie kończy! I właśnie w tym momencie się skończyło.

Na chwilę wracamy do Tajlandii. Taniec jałmużników, na tle ksylofonu – delikatne dzwoneczki w rękach delikatnych dziewcząt. Jeden z uprzednich wojowników wchodzi z bębnem, na jego okrzyk pojawia się kolejnych 8 bębniarzy. I kilku innych perkusjonistów. Czas na taniec i śpiew wszystkich dziewcząt. Ostatni akord, i niestety pożegnanie zespołu z Tajlandii z Festiwalem. Nie zobaczymy ich na koncercie finałowym. Dziś zatem jest czas, by otrzymali festiwalowego barana, pamiątkowe zdjęcie za kamrackimi zespołami i kosz słodyczy.
Tajlandczycy zabierają ze sobą również pieśń Józka i wszystkich zgromadzonych o dobrej wieczerzy, u macierzy… O czasie co przemija, a przy tym daje i odbiera. I fantastyczne pożegnanie słowackiej kapeli. Zespół tajlandzki schodzi ze sceny, prowadzony przez Józka Brodę, idącego pod rękę z jedną z azjatyckich tancerek.
I znów Słowacy! Zabawy dziewcząt. Wyliczanka, która dziewczyna pierwsza ruszy do tańca, podrywając po kolei kolejne. A potem coś bliskiego, śpiew o nóżkach zająca, którymi przebierałaby każda z nich, gdyby je miała. Śpiew słowacki, dziewczęcy, czysty, wypełnia salę i dusze. I gdy krąg wiruje coraz szybciej, włącza się znów kapela.

Owacje! Zasłużone!
Kamil Cyganik