Od skakanki do renifera

Dziewczynki w różowych strojach regionalnych stoją na płycie rynku.
Wśród tradycyjnych stoisk z ludowym rękodziełem przed halą widowiskową w tym roku wyróżnia się jeden. Jadwiga Marzec proponuje uczestnikom i festiwalowej publiczności książkę „Niezwykły tydzień Frani”. Znaczący fragment tej historii dotyczy Święta Dzieci Gór. I jeśli szukać sposobu, by opowiedzieć młodemu człowiekowi, czym jest sądecki Festiwal, wspomniany fragment jest tekstem wzorcowym.
Dziewczynki i chłopcy w białych strojach tańczą. Na hali dwa duże telebimy, a na nich, jeszcze przed rozpoczęciem koncertu - obrazki z tegorocznego korowodu. Na sali entuzjazm, gdy zespół zobaczy siebie podczas niedzielnego przemarszu przez Nowy Sącz. Scena na Rynku, obraz inny niż mogli obserwować widzowie, bo od wejścia do ratusza. Warto czasem spojrzeć na sprawy od innej strony.

Kostur, który niedawno był przedmiotem poszukiwań. Pierwszy w tym roku na hali dźwięk trombity. Gazdowie od Piecuchów dzielnie dzierżą zacną podstawę i notatki mistrza Brody.

Nowy Sącz ma lat 725, Święto Dzieci Gór - 25, „strzepocz” na głowie Józka, o którym wspomniał przy okazji pierwszej zapowiedzi, ma 100 lat i tym samym wpisuje się w tegoroczną feerię jubileuszową.

„Czas płynie, - zauważył sentencjonalnie reżyser Festiwalu - czas ucieka, ptoki się przemieszczają, nam lat przybywa, ale i dziecek przybywa na tym pięknym świecie.”

Brawami przywitaliśmy dziecka. I brawami: Radę Artystyczną. Co by ani jedni, ani drudzy nie bali się nadchodzącego tygodnia.

Pierwszą historię na tegorocznym Święcie opowiedzieli tradycyjnie gospodarze, Lachy z Nawojowej, czyli zespół Piecuchy. A na sali, wśród mocnej grupy rodziców i innych mieszkańców, zasiadł wójt gminy Nawojowa, pan Stanisław Kiełbasa.

O czym PIECUCHY przygotowały opowieść? O tym, że dziecko było dawniej zawsze gnane do roboty. Jak było trochę czasu, chciało spocząć, siadało i sobie śpiewało. Ale jak ich było więcej…

„Romboł, romboł siekierecką…” wybrzmiewa wyliczanka do skakanki. Kaśka skacze, bo trenuje. Wcześniej wołała inną Kaśkę, z którą - jak się za chwilę okaże - ma tutaj skakankową ustawkę. Która dziewczyna więcej wyskacze.

Przyszły inne dziewczęta. Zawołały razem. A że w grupie siła, więc się Kaśka pojawiła. Najpierw Kaśki sprawdziły się w wyrywaniu sobie powroza. Wygrała Kaśka, ale potem skakały i tu wygrała z kolei Kaśka.

Przyszli chodoki z pola, siedli se na chwilę, nieświadomi zasadzki, bo dziopy, widząc chłopaków, schowały się niecnie. A co będą robić chodoki na holi? No przecież, że śpiewać. Ale to chwilę tylko i nie do końca prawda, że muzyka łagodzi obyczaje. Chłopaki też są nastawieni na walkę, bo się jednemu Kaśka podoba (ciekawe która?), ale oczywiście się nie przyzna.

„Nic ni mocie do roboty?” - zapytali podejrzliwie.
Dziewczynka w różowej sukience i chłopak w białym stroju tańczą przed ratuszem w Nowym Sączu. I zaczęło się przekomarzanie, kto większy, z kogo parobek będzie. Wszystko dobrze zagrane, z humorem, zdolnościami aktorskimi.

A co stanowi na Święcie Dzieci Gór najczęstsze „Deus ex machina”? Oczywiście, pojawiająca się w najbardziej odpowiednim momencie kapela. I płynie poleczka z przyśpiewkami.

Dzięki telebimom wszystko widoczne lepiej niż dawniej, bo wyraźnie, i z boku, i z góry… I nie tylko widać, ale i słychać każde słowo, co może docenić każdy, kto pamięta, jak trudno było jeszcze kilka lat temu nagłośnić tę salę.

Kowol.
Oj iskrzy dziś na scenie u Piecuchów. O to, co zatańczą, też się sprzeczają
- Polkę! - woła chłopak, choć już dwie zatańczyli.
- Nie! - woła dziewczyna…
A niech będzie po twojemu - Odpowiada chłopak, wycofując się po jakże zażartej wymianie zdań.
I tańczą walca.

A wszystko w wolności, bo przecież nie każdy może chcieć tańczyć. Z boku kosz pełen polnych kwiatów, jako zachęta, by coś może upleść…

Taniec za tańcem. Wirują kwieciste spódnice, łopocą białe portki, białe, a u starszych chłopaków szare koszule, przepasane sznurkami. Nie w ludowych strojach, przebrani za dorosłych, ale właśnie tak, jak wtedy było. Do pięknego lachowskiego stroju, jaki możemy podziwiać u kapeli, trzeba było dorosnąć. Na nogach kierpce. Tylko dwóch najstarszych już ma wiek godny butów z cholewami. I kapelusz, czarny albo słomkowy i też nie dla każdego.

Na koniec polka wariatka. Nawet z patrzeniem ciężko nadążyć…
A z rozmów wynika, że to jutro niedziela?
Nie, jeszcze na szczęście nie.
Dziewczynki w zielonych strojach tańczą przed ratuszem. Katalyk z Jakucji. 10 tys. kilometrów. -Trochę dalej - jak słusznie zauważył Józek Broda - niż do Nawojowej. Maya to miejscowość, w której żyje 1000 osób. Wiosna zaczyna się z końcem kwietnia, zima z początkiem października. Jak żyć? Może przy dźwięku muzyki?

Józek wywołuje kolejne instrumenty: gra bałałajka, tantsyr, bayan, trochę jak nasza heligonka, wreszcie khomus czyli drumla, której odpowiada instrument prowadzącego koncert. Bo to przecież jest spotkanie, rozmowa, dialog kultur. Dziś lachowskiej i jakuckiej.

Pierwszy taniec, świąteczny. Głównym rekwizytem jest kielich, z którego się pija kumys, czyli zsiadłe mleko końskie. Ale w tańcu biorą udział również łańcuchy wstążek w dłoniach dziewcząt i czarne lub białe ogonki trzymane przez chłopców, trochę jak kropidła, trochę jak biczyki.

Popis instrumentalny daje czas młodym artystom, by się przebrali. Co zastąpi zieleń i pomarańcz poprzedniego występu?

Błękit, róż, brąz, czerwień stają się tłem dla zabaw. Chłopaki na kijach jak na koniach, a potem się siłują, jak jelenie albo bardziej - renifery. I generalnie na scenie jest dużo biegania. Zabawy są wystylizowane, o mocno tanecznym charakterze.

Myślę, że krzywdzące jest jednak stwierdzenie, iż popis instrumentalistów to jedynie wypełnienie czasu, dające możliwość przebrania się tancerzom. Muzycy też są artystami, a ci z Jakucji - jakże młodymi. Trzeba przed takimi zespołami, gdzie i kapela jest dziecięca, pochylić czoła.

Taniec reniferów, a właściwie reniferek, bo to dziewczęta wprowadziły na scenę zimę i oczywiste skojarzenia z zachodnią wersją świąt Bożego Narodzenia. Białe renifery, nawet rogi mają białe. I dłonie w tańcu czasem udają poroże. Piękne stado. Tak równo tańczące, jakby już były w zaprzęgu santaklausa.

A chwilę później sami chłopcy w czarnych spodniach, niebieskich koszulach i czapkach, które mogą przypomnieć niektórym widzom pierwszy odcinek „Czterech pancernych”, bo Janek w takiej czapie szedł polować na tygrysy, albo japońskich spadochroniarzy. Generalnie jednak może nadal chodzić o renifery, a na pewno chodzi o dobrą zabawę w chłodny czas, o który w Jakucji nie trudno.

I pożegnali nas wspólnym, głębokim ukłonem.

Kamil Cyganik