KIYRPECKI powstały w Łącku zaledwie cztery lata temu, a już zespół osiągnął poziom, pozwalający znaleźć się w elitarnym gronie zaproszonych w tym roku na Święto Dzieci Gór. Widać, że pani Aneta Wolańska, kierownik zespołu, doskonale rozumie istotę Festiwalu.
KIYRPECKI
Biali Górale zaprosili nas dziś wieczór do Zorzyckiego Lasu na polanę, gdzie trzy dziewczynki szły z juzyną, czyli posiłkiem dla ojca, który od rana w polu kosi. Mijają po drodze maleńką dziewuszkę, która przygotowuje się do roli matki, śpiewając gałgankowej laleczce. A na polanie, przed córkami pojawia się pokusa nie do odparcia, w postaci pasterki Adeli, która sprowadza je na niekoniecznie dobrą drogę zabawy.
I trzeba przyznać – zabawy ciekawej. Dziewczyny rysują patykiem na ziemi koło, dzielą je na trzy równe pola, jedna bierze w ręce kij. Po odśpiewaniu przyśpiewki, zaczynającej się od słów „Posieję pole, plony zbiorom…”, rzuca kij w górę i ucieka. Jedna z pozostałych łapie i ciska nim w najbliżej stojącą. Jeśli trafi, może sobie zabrać część „pola” koleżanki. Dodam przy tym, iż „ciska” kijem delikatnie, nieagresywnie, raczej lobem niż z rozmachem, a że ta, w którą celuje, odwraca się zazwyczaj tyłem, kij trafia tam, gdzie dawnymi czasy kije trafiały najczęściej.
Córki taty, co kosi, przypominają sobie o juzynie. Idą, ale na polanie już przekroczony został pewien punkt ciężkości, wyrażony ilością innych dziewcząt i zabawa rozwija się dalej. W śpiew i zabawę z przepióreczką w roli głównej niemal wdziera się pieśń kolejnej grupy dziewcząt. Wyliczanka ze świnią w tle, i już pierwsza dziewczyna ze zawiązanymi oczami staje się starą, ślepą ciuciubabką na beczce, która ma szansę na wyzwolenie, jeśli zgadnie, kogo złapała. Jeśli oczywiście kogoś złapie. Z drugiej strony, kto nie chciałby być złapany przez ciuciubabkę. Np. ostatniej podstawiają konia trojańskiego w postaci chłopaka, z chustą dziewczęcą na głowie (w zasadzie nie wiadomo, po co, bo ciuciubabka ślepa, a głów nie obmacuje), bo kilku przedstawicieli płci męskiej też znalazło się na polanie.
Szczur wiruje, ale żeby się dobrze bawić, trzeba „grzecznie poprosić” najmłodszych, co by sobie z boku stanęli, bo są jeszcze „za moli”. Wypada mieć nadzieję, że polana nie jest wysoko w górach, bo rozumiem prym, sekund, ale takie wielkie basy targać w góry… nie do pozazdroszczenia. I to żeby jakiś postawny grajek, a to dziewczyna wydobywa wielkim smykiem najniższe dźwięki.
Przyśpiewka, taniec, przyśpiewka, taniec... kierpce, wełniane spodnie z jasnymi parzenicami, biel płóciennych, szarość lnianych koszul, czarne kapelusze. Dziewczęta w bluzeczkach, spódnicach, czasem mignie czerwona wstążka na końcu warkocza.
Najmniejsze dziewuszki z boku układają bukiety, wożą się drewnianym wózkiem. Bo na polanie jest miejsca dużo. Starczy go dla zgubionej krajki, leżącej chwilę na scenie, jakby mówiła: ile byście nie ćwiczyli, ile nie próbowali, wszystkiego nie przewidzicie, a najpiękniejsze jest to, co naturalne, niespodziewane.
Widziałem kiedyś koncert zespołu ŚLĄSK w ich koszęcińskim zamku. Wszystko było doskonałe, idealne, dopracowane do takiej perfekcji, że wydawało się absolutnie nierealne. Widownia patrzyła z zapartym tchem, co – jak wiadomo – grozi uduszeniem. Na szczęście w pewnym momencie czapka krakowska z pawim piórem, ciśnięta w górę nieco za mocno zawisła na jednej z lamp, burząc nieskazitelny obraz. I wszyscy na widowni odetchnęli. I uśmiechnęli się szczerze. Naprawdę szczerze.
W Zorzyckim Lesie zabawa mogła pewnie trwać i trwać, gdyby nie pojawił się właściciel instrumentów przytarganych w trudzie niemałym na łąkę. Instrumenty zawędrowały tutaj bez zgody właściciela, więc swoim gniewnym przyjściem „zniknął” całe nieletnie towarzystwo przy wtórze ich pisków i krzyków.
Należy koniecznie podziękować, że na widowni zasiedli znamienici goście z Łącka, którym zespół KIYRPECKI jest szczególnie bliski: Jan Dziedzina, wójt gminy, Józef Strączek, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury oraz Bożena Wawrzyniak, prezes łąckiego Oddziału Związku Podhalan.
I trzeba przyznać – zabawy ciekawej. Dziewczyny rysują patykiem na ziemi koło, dzielą je na trzy równe pola, jedna bierze w ręce kij. Po odśpiewaniu przyśpiewki, zaczynającej się od słów „Posieję pole, plony zbiorom…”, rzuca kij w górę i ucieka. Jedna z pozostałych łapie i ciska nim w najbliżej stojącą. Jeśli trafi, może sobie zabrać część „pola” koleżanki. Dodam przy tym, iż „ciska” kijem delikatnie, nieagresywnie, raczej lobem niż z rozmachem, a że ta, w którą celuje, odwraca się zazwyczaj tyłem, kij trafia tam, gdzie dawnymi czasy kije trafiały najczęściej.
Córki taty, co kosi, przypominają sobie o juzynie. Idą, ale na polanie już przekroczony został pewien punkt ciężkości, wyrażony ilością innych dziewcząt i zabawa rozwija się dalej. W śpiew i zabawę z przepióreczką w roli głównej niemal wdziera się pieśń kolejnej grupy dziewcząt. Wyliczanka ze świnią w tle, i już pierwsza dziewczyna ze zawiązanymi oczami staje się starą, ślepą ciuciubabką na beczce, która ma szansę na wyzwolenie, jeśli zgadnie, kogo złapała. Jeśli oczywiście kogoś złapie. Z drugiej strony, kto nie chciałby być złapany przez ciuciubabkę. Np. ostatniej podstawiają konia trojańskiego w postaci chłopaka, z chustą dziewczęcą na głowie (w zasadzie nie wiadomo, po co, bo ciuciubabka ślepa, a głów nie obmacuje), bo kilku przedstawicieli płci męskiej też znalazło się na polanie.
Szczur wiruje, ale żeby się dobrze bawić, trzeba „grzecznie poprosić” najmłodszych, co by sobie z boku stanęli, bo są jeszcze „za moli”. Wypada mieć nadzieję, że polana nie jest wysoko w górach, bo rozumiem prym, sekund, ale takie wielkie basy targać w góry… nie do pozazdroszczenia. I to żeby jakiś postawny grajek, a to dziewczyna wydobywa wielkim smykiem najniższe dźwięki.
Przyśpiewka, taniec, przyśpiewka, taniec... kierpce, wełniane spodnie z jasnymi parzenicami, biel płóciennych, szarość lnianych koszul, czarne kapelusze. Dziewczęta w bluzeczkach, spódnicach, czasem mignie czerwona wstążka na końcu warkocza.
Najmniejsze dziewuszki z boku układają bukiety, wożą się drewnianym wózkiem. Bo na polanie jest miejsca dużo. Starczy go dla zgubionej krajki, leżącej chwilę na scenie, jakby mówiła: ile byście nie ćwiczyli, ile nie próbowali, wszystkiego nie przewidzicie, a najpiękniejsze jest to, co naturalne, niespodziewane.
Widziałem kiedyś koncert zespołu ŚLĄSK w ich koszęcińskim zamku. Wszystko było doskonałe, idealne, dopracowane do takiej perfekcji, że wydawało się absolutnie nierealne. Widownia patrzyła z zapartym tchem, co – jak wiadomo – grozi uduszeniem. Na szczęście w pewnym momencie czapka krakowska z pawim piórem, ciśnięta w górę nieco za mocno zawisła na jednej z lamp, burząc nieskazitelny obraz. I wszyscy na widowni odetchnęli. I uśmiechnęli się szczerze. Naprawdę szczerze.
W Zorzyckim Lesie zabawa mogła pewnie trwać i trwać, gdyby nie pojawił się właściciel instrumentów przytarganych w trudzie niemałym na łąkę. Instrumenty zawędrowały tutaj bez zgody właściciela, więc swoim gniewnym przyjściem „zniknął” całe nieletnie towarzystwo przy wtórze ich pisków i krzyków.
Należy koniecznie podziękować, że na widowni zasiedli znamienici goście z Łącka, którym zespół KIYRPECKI jest szczególnie bliski: Jan Dziedzina, wójt gminy, Józef Strączek, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury oraz Bożena Wawrzyniak, prezes łąckiego Oddziału Związku Podhalan.
ZORACHKA
Kamraci grupy z Łącka również mogli cieszyć się znamienitym gościem we wtorkowy wieczór. Na widowni zasiadł Konsul Honorowy Republiki Białorusi w Katowicach pan Marek Rasiński.
Co prawda na liście zespołów, które już były na Święcie widnieje grupa z Białorusi i to na pierwszym Festiwalu, w 1992 roku, ale nie był to stricte zespół białoruski, ale polonijny, zaproszony awaryjnie, gdy inny zaproszony odmówił w ostatniej chwili. A zatem można spokojnie potwierdzić to, co Pan dyrektor Antoni Malczak powiedział podczas koncertu inauguracyjnego, że jest to debiut Białorusinów na Święcie Dzieci Gór. Dlaczego tak długo czekaliśmy na odwiedziny naszych sąsiadów? Może dlatego, że tam jednak ciężko o góry.
Cymbały zagrały. Nie szkolne blaszki, ale takie na jakich Jankiel grał w Soplicowie i przyłączają się do nich: guzikówka, skrzypce, bęben. ZORACHKA, to poranna gwiazdeczka, czyli gwiazda poranna, zorza, ale taka zdrobniała, że ciężko na polski przetłumaczyć. W pierwszym śpiewie dziewcząt, w ich gestach, czytamy zaproszenie szacownej publiczności na występ zespołu z Mińska. Stroje to przede wszystkim biel ozdobiona motywami przypominającymi ten z flagi narodowej Białorusi.
Dużo śpiewu a cappella, solistki intonują, chór podchwytuje, rozwija, a po chwili znowu bęben podrywa dziewczęta do tańca. Krótko. Bo znów śpiew, tym razem do wtóru guzikówki, skrzypiec, przeplatany dźwiękiem drewnianych dzwonków w rękach młodych pieśniarek.
Wydaje się, że to zespół dziewczęcy. Być może istotnie, cierpią na niedobór chłopców, ale nie, żeby ich w ogóle nie było. Trzej pojawiają się na scenie, by odtańczyć jazdę konną. I już zostają. Każdy rusza do tańca z dwoma dziewczętami. Na koniec żywiołowa wiązanka tańca i śpiewu z „dzyń, dzyń, dzyń”, i „szur, szur, szur” i z tym, co się kojarzy z naszym, Józkowym „jestem, mam, dam…”
Może dzięki temu, że zespół z Mińska zawitał do Nowego Sącza, bliższy stanie się nam sąsiad, o którym wiemy najmniej, którego najtrudniej odwiedzić (no może z wyjątkiem…). Dzieli nas wprawdzie tylko jedna granica, ale i niełatwa historia. Z drugiej strony, czy nie temu właśnie służy Święto Dzieci Gór, by zacząć tworzyć nową historię, zbudowaną na przyjaźni między Białorusinami a góralami z Łącka?
Co prawda na liście zespołów, które już były na Święcie widnieje grupa z Białorusi i to na pierwszym Festiwalu, w 1992 roku, ale nie był to stricte zespół białoruski, ale polonijny, zaproszony awaryjnie, gdy inny zaproszony odmówił w ostatniej chwili. A zatem można spokojnie potwierdzić to, co Pan dyrektor Antoni Malczak powiedział podczas koncertu inauguracyjnego, że jest to debiut Białorusinów na Święcie Dzieci Gór. Dlaczego tak długo czekaliśmy na odwiedziny naszych sąsiadów? Może dlatego, że tam jednak ciężko o góry.
Cymbały zagrały. Nie szkolne blaszki, ale takie na jakich Jankiel grał w Soplicowie i przyłączają się do nich: guzikówka, skrzypce, bęben. ZORACHKA, to poranna gwiazdeczka, czyli gwiazda poranna, zorza, ale taka zdrobniała, że ciężko na polski przetłumaczyć. W pierwszym śpiewie dziewcząt, w ich gestach, czytamy zaproszenie szacownej publiczności na występ zespołu z Mińska. Stroje to przede wszystkim biel ozdobiona motywami przypominającymi ten z flagi narodowej Białorusi.
Dużo śpiewu a cappella, solistki intonują, chór podchwytuje, rozwija, a po chwili znowu bęben podrywa dziewczęta do tańca. Krótko. Bo znów śpiew, tym razem do wtóru guzikówki, skrzypiec, przeplatany dźwiękiem drewnianych dzwonków w rękach młodych pieśniarek.
Wydaje się, że to zespół dziewczęcy. Być może istotnie, cierpią na niedobór chłopców, ale nie, żeby ich w ogóle nie było. Trzej pojawiają się na scenie, by odtańczyć jazdę konną. I już zostają. Każdy rusza do tańca z dwoma dziewczętami. Na koniec żywiołowa wiązanka tańca i śpiewu z „dzyń, dzyń, dzyń”, i „szur, szur, szur” i z tym, co się kojarzy z naszym, Józkowym „jestem, mam, dam…”
Może dzięki temu, że zespół z Mińska zawitał do Nowego Sącza, bliższy stanie się nam sąsiad, o którym wiemy najmniej, którego najtrudniej odwiedzić (no może z wyjątkiem…). Dzieli nas wprawdzie tylko jedna granica, ale i niełatwa historia. Z drugiej strony, czy nie temu właśnie służy Święto Dzieci Gór, by zacząć tworzyć nową historię, zbudowaną na przyjaźni między Białorusinami a góralami z Łącka?
Kamil Cyganik