Na telebimach obrazy z wczorajszego koncertu inauguracyjnego. Żywiołowa reakcja tej części publiczności, która właśnie rozpoznała się na ekranie, świadczy o tym, że koledzy i koleżanki z zagranicznych zespołów pojawili się na hali, by wesprzeć brawami dzisiejszych gospodarzy festiwalowej sceny. A kto nie był na koncercie wieczornym i nie został powitany zaśpiewem Józka Brody, ten… no cóż… po prostu niech żałuje i przyjdzie, i da się przywitać.
MAŁE ROŻNOWIOKI
„O Świecie, o człowieku, o dziecku, o rodzinie” – czyli o tych wszystkich ważnych sprawach, o których narracją jest zawsze Święto Dzieci Gór - opowieść zaczynają… No właśnie, kto, skoro gościem szczególnym wieczoru jest pan Zbigniew Gąska, dyrektor Ośrodka Kultury w Gródku nad Dunajcem? Oczywiście MAŁE ROŻNOWIOKI.
„Przeszła minutka, zamknięta budka”. Na szczęście wszystkie dziewczęta zdążyły się zgłosić do zabawy. Krótko jednakowoż wybrany drogą wyliczanki kotek próbował łapać myszy. Właściwie w ogóle, bo przyszli chłopcy. Chyba tylko po to, żeby się pochwalić, że byli na odpuście, bo bawić się nie chcą…
No i mamy to, co w dramacie najistotniejsze – konflikt. Bo chłopcy próbują coś tam robić z przyniesionym sznurem. Nawet starsi młodszego bujają, w sensie, że na tym sznurze, a nie, że oszukują. Jednak „Ulijanka” okazuje się ciekawszą alternatywą i trzeba się z dziewczętami przeprosić.
Nie tak łatwo. Trochę przekomarzania, trochę przeciągania liny, ale tylko trochę, żeby przypadkiem nie przeciągnąć struny. Trzeba przyznać, że MAŁE ROŻNOWIOKI zasypały nas obrazami zabaw dziecięcych. Najpierw w ruch poszła lina „Szczur” i „Aniołek, fiołek, wściekły pies…”
Potem „Kogutek”, którego być może zabije kot, a on wtedy chce być pochowany w zielonym gaiku, gdzie ptoszki śpiewają. A koguta trzeba trafić szmacianą piłeczką. Kto trafi, sam staje się kogutem.
Jaworowi ludzie budują mosty, ale wiadomo, że nie wszystkich przepuszczają. Obrazka dopełnia kołyska i ptaszki drewniane, na patykach w rękach najmłodszych. Z odpustu przychodzi też bogata kapela. I po raz pierwszy, jak sięgam pamięcią, nie łatwo namówić muzykę, żeby zagrała. Trza zrobić zbiórkę dóbr wszelakich, czyli poodpustowych cukierków, bo za darmo nie usłużą młokosom. Widać, że się artyści szanują.
Walczyk. I piękny obrazek: starsi, w strojach świątecznych tańczą w jednym kółku, a obok mniejsze kółeczko i to nie tylko mniejsze ilością, ale i wzrostem. Dziewczynki i chłopcy próbujących naśladować starszych.
Kowol. W obu grupach, choć z mniejszej oderwała się najmłodsza czwóreczka, żeby się pobawić kołyską.
Suwano… Ujmujące, bo w tej młodszej grupce tylko jeden chłopaczek tańczy, w pozostałych parach dziewczynka z dziewczynką tańcuje naśladując starszych.
Polka. Tu młodsi już nie tańczą, ale jakaś zajmująca sytuacja dzieje się wśród nich. Coś sobie pokazują, coś przeżywają, no dramatycznie jest… choć nie, jedna para jednak próbuje odwzorować trudny krok czeskiego tańca.
Sztajerki, spokojnej posuwistej, z przytupem i okrzykiem, zabraknąć nie mogło. I moment, który za gardło chwyta. Starszy chłopak, powiedzielibyśmy dzisiaj „lider” zgromadzenia, „oddaje” muzykę młodszym, za to, że się tak dobrze bawili i nie przeszkadzali. Teraz centrum sceny zajmują ci najmniejsi. Tańczą szewca, czy bawią się w szewca, bo to przecież taka tańcozabawa.
Jeden z chłopców śpiewa pochwałę dla ojca, który dobrze zrobił, że wyszedł na pole, bo on teroz nic nie będzie robił ino społ w stodole. I nawet wolołby, żeby go brzuch boloł, bo nic by nie robił. Taka przyśpiewka świadcząca o tym, że lenistwo nie należy do najnowszych wynalazków ludzkości. Zwłaszcza u chłopców, bo dziewczynki, jak dowiadujemy się z ich przyśpiewki, leniwe nie są, zwłaszcza, jak im się ma śmiać do chłopców gąbusia.
I znów starsi, obrzucają się kalumniami przyśpiewek, choć nikt się na nikogo nie obraża. Więcej nawet, wydają się tym chętniej tańczyć ze sobą, im złośliwsza jest wyśpiewana inwektywa.
W ostatni, wyproszony u kapeli taniec ruszają już dwa kółka razem, starsze na zewnątrz, młodsze w środku. A potem jeszcze jedno, najmniejsze i najmłodsze w samym środeczku i śpiew jest wspólny, i nikt już nie zostaje z boku, nikt nie jest zapomniany, niezauważony, każdy ma dłoń czyjąś w swojej dłoni, jest głosem w głosów harmonii. Tylko kołyska jakby porzucona wsłuchuje się w to piękno.
Najstarszy chłopak śpiewem dziękuje muzyce za granie, a dzieciskom za tańcowanie. Zakończenie – fenomenalne. Jeden z chłopców porywa cukierki zostawione przez kapelę, woła, że nie odda i ucieka ze sceny. A wszyscy za nim.
„Przeszła minutka, zamknięta budka”. Na szczęście wszystkie dziewczęta zdążyły się zgłosić do zabawy. Krótko jednakowoż wybrany drogą wyliczanki kotek próbował łapać myszy. Właściwie w ogóle, bo przyszli chłopcy. Chyba tylko po to, żeby się pochwalić, że byli na odpuście, bo bawić się nie chcą…
No i mamy to, co w dramacie najistotniejsze – konflikt. Bo chłopcy próbują coś tam robić z przyniesionym sznurem. Nawet starsi młodszego bujają, w sensie, że na tym sznurze, a nie, że oszukują. Jednak „Ulijanka” okazuje się ciekawszą alternatywą i trzeba się z dziewczętami przeprosić.
Nie tak łatwo. Trochę przekomarzania, trochę przeciągania liny, ale tylko trochę, żeby przypadkiem nie przeciągnąć struny. Trzeba przyznać, że MAŁE ROŻNOWIOKI zasypały nas obrazami zabaw dziecięcych. Najpierw w ruch poszła lina „Szczur” i „Aniołek, fiołek, wściekły pies…”
Potem „Kogutek”, którego być może zabije kot, a on wtedy chce być pochowany w zielonym gaiku, gdzie ptoszki śpiewają. A koguta trzeba trafić szmacianą piłeczką. Kto trafi, sam staje się kogutem.
Jaworowi ludzie budują mosty, ale wiadomo, że nie wszystkich przepuszczają. Obrazka dopełnia kołyska i ptaszki drewniane, na patykach w rękach najmłodszych. Z odpustu przychodzi też bogata kapela. I po raz pierwszy, jak sięgam pamięcią, nie łatwo namówić muzykę, żeby zagrała. Trza zrobić zbiórkę dóbr wszelakich, czyli poodpustowych cukierków, bo za darmo nie usłużą młokosom. Widać, że się artyści szanują.
Walczyk. I piękny obrazek: starsi, w strojach świątecznych tańczą w jednym kółku, a obok mniejsze kółeczko i to nie tylko mniejsze ilością, ale i wzrostem. Dziewczynki i chłopcy próbujących naśladować starszych.
Kowol. W obu grupach, choć z mniejszej oderwała się najmłodsza czwóreczka, żeby się pobawić kołyską.
Suwano… Ujmujące, bo w tej młodszej grupce tylko jeden chłopaczek tańczy, w pozostałych parach dziewczynka z dziewczynką tańcuje naśladując starszych.
Polka. Tu młodsi już nie tańczą, ale jakaś zajmująca sytuacja dzieje się wśród nich. Coś sobie pokazują, coś przeżywają, no dramatycznie jest… choć nie, jedna para jednak próbuje odwzorować trudny krok czeskiego tańca.
Sztajerki, spokojnej posuwistej, z przytupem i okrzykiem, zabraknąć nie mogło. I moment, który za gardło chwyta. Starszy chłopak, powiedzielibyśmy dzisiaj „lider” zgromadzenia, „oddaje” muzykę młodszym, za to, że się tak dobrze bawili i nie przeszkadzali. Teraz centrum sceny zajmują ci najmniejsi. Tańczą szewca, czy bawią się w szewca, bo to przecież taka tańcozabawa.
Jeden z chłopców śpiewa pochwałę dla ojca, który dobrze zrobił, że wyszedł na pole, bo on teroz nic nie będzie robił ino społ w stodole. I nawet wolołby, żeby go brzuch boloł, bo nic by nie robił. Taka przyśpiewka świadcząca o tym, że lenistwo nie należy do najnowszych wynalazków ludzkości. Zwłaszcza u chłopców, bo dziewczynki, jak dowiadujemy się z ich przyśpiewki, leniwe nie są, zwłaszcza, jak im się ma śmiać do chłopców gąbusia.
I znów starsi, obrzucają się kalumniami przyśpiewek, choć nikt się na nikogo nie obraża. Więcej nawet, wydają się tym chętniej tańczyć ze sobą, im złośliwsza jest wyśpiewana inwektywa.
W ostatni, wyproszony u kapeli taniec ruszają już dwa kółka razem, starsze na zewnątrz, młodsze w środku. A potem jeszcze jedno, najmniejsze i najmłodsze w samym środeczku i śpiew jest wspólny, i nikt już nie zostaje z boku, nikt nie jest zapomniany, niezauważony, każdy ma dłoń czyjąś w swojej dłoni, jest głosem w głosów harmonii. Tylko kołyska jakby porzucona wsłuchuje się w to piękno.
Najstarszy chłopak śpiewem dziękuje muzyce za granie, a dzieciskom za tańcowanie. Zakończenie – fenomenalne. Jeden z chłopców porywa cukierki zostawione przez kapelę, woła, że nie odda i ucieka ze sceny. A wszyscy za nim.
ÖRDÖGSZEKÉR
Polak z Węgrem dwa bratanki i do szabli i do… tańca, bo to przecież Festiwal dziecięcy. Znanego powiedzenia Józek trochę próbował przeszacowną publiczność nauczyć po węgiersku. Trochę mu się udało.
Niby nie do szklanki, niby Festiwal dziecięcy, a jednak zespół ÖRDÖGSZEKÉR zaczął z flaszkami w rękach. Ale tylko przy krótkim śpiewie, bo do tańca już trzeba mieć wolne ręce. I ruszają. Najpierw pojedyncze pary, jakby przypadkowe, potem kilka, potem wszystkie. Tylko jedna dziewczynka. Zapomniana? Siedzi z tyłu. Bez pary.
A tu już kółeczka. I sami chłopcy tańczą z… białymi chusteczkami. A! i teraz wiadomo, po co dziewczętom flaszki. Stawiają je sobie na głowach i tańczą. Dopóki chłopcy nie wpadną z… miotłami… Wydaje się, że w tej zabawie wszystko jak flaszki: postawione na głowie.
Ale kiedy na scenie zostaje już tylko kilku chłopców rzecz jednak normalnieje, bo w przeciwieństwie do chusteczek czy mioteł, popisy taneczne, zwłaszcza solowe znajdują się w kręgu zainteresowań męskiej części ludowego żywobycia.
I jak się okazuje, na Węgrzech też lubią się bawić w ślub. I to taki z rozmachem: z księdzem głoszącym w niby łacinie, błogosławieństwem, a wszystko to… no po co? Bo czyż nie ma lepszego pretekstu do tańca i zabawy niż wesele? Tańczą sami chłopcy, a dziewczęta podają rytm drewnianymi łyżkami, uderzając w emaliowane garnki. Dzieci schodzą ze sceny. Muzyka poważnieje, rzewnieje, wypełnia pustą scenę, dopóki nie wprowadzi na nią jednej pary. Wtedy przyspiesza, a chłopak jakby nią dotknięty, idzie w tan, energiczny, improwizowany, otulony ciepłym, pełnym uznania spojrzeniem dziewczyny. A potem już razem, we dwoje. Schodzą ze sceny.
I znów grupa. Barwnie, żywiołowo, wypróbowując obcasami wytrzymałość sceny. Potem kolejny taniec, wojskowy, oficerski, bo i stuk obcasów do postawy „baczność” i ostrogi się pojawiły, i szarfy przez pierś z kotylionami. I znów w parach. I… koniec. Ukłony, i przejmujące, piękne, obcasami o deski i dłońmi o dłonie wytupane i wyklaskane podziękowanie dla znakomitej kapeli.
Niby nie do szklanki, niby Festiwal dziecięcy, a jednak zespół ÖRDÖGSZEKÉR zaczął z flaszkami w rękach. Ale tylko przy krótkim śpiewie, bo do tańca już trzeba mieć wolne ręce. I ruszają. Najpierw pojedyncze pary, jakby przypadkowe, potem kilka, potem wszystkie. Tylko jedna dziewczynka. Zapomniana? Siedzi z tyłu. Bez pary.
A tu już kółeczka. I sami chłopcy tańczą z… białymi chusteczkami. A! i teraz wiadomo, po co dziewczętom flaszki. Stawiają je sobie na głowach i tańczą. Dopóki chłopcy nie wpadną z… miotłami… Wydaje się, że w tej zabawie wszystko jak flaszki: postawione na głowie.
Ale kiedy na scenie zostaje już tylko kilku chłopców rzecz jednak normalnieje, bo w przeciwieństwie do chusteczek czy mioteł, popisy taneczne, zwłaszcza solowe znajdują się w kręgu zainteresowań męskiej części ludowego żywobycia.
I jak się okazuje, na Węgrzech też lubią się bawić w ślub. I to taki z rozmachem: z księdzem głoszącym w niby łacinie, błogosławieństwem, a wszystko to… no po co? Bo czyż nie ma lepszego pretekstu do tańca i zabawy niż wesele? Tańczą sami chłopcy, a dziewczęta podają rytm drewnianymi łyżkami, uderzając w emaliowane garnki. Dzieci schodzą ze sceny. Muzyka poważnieje, rzewnieje, wypełnia pustą scenę, dopóki nie wprowadzi na nią jednej pary. Wtedy przyspiesza, a chłopak jakby nią dotknięty, idzie w tan, energiczny, improwizowany, otulony ciepłym, pełnym uznania spojrzeniem dziewczyny. A potem już razem, we dwoje. Schodzą ze sceny.
I znów grupa. Barwnie, żywiołowo, wypróbowując obcasami wytrzymałość sceny. Potem kolejny taniec, wojskowy, oficerski, bo i stuk obcasów do postawy „baczność” i ostrogi się pojawiły, i szarfy przez pierś z kotylionami. I znów w parach. I… koniec. Ukłony, i przejmujące, piękne, obcasami o deski i dłońmi o dłonie wytupane i wyklaskane podziękowanie dla znakomitej kapeli.
Kamil Cyganik