Biało-czerwono i czerwono-biało

Dzieci w strojach ludowych tańczą ze sobą.
Już my za połową, teraz będzie z górki. Jak to szybko zawsze płynie. Nie jak Wisła pod Krakowem, ale co najmniej jak Kamienica w Nowym Sączu. Czas jest względny, choć nie w naszym wymiarze. Tutaj względne jest jego postrzeganie. Gdy chcemy, by płynął wolniej, on pędzi jak szalony…
Dwie dziewczynki w kolorowych strojach tańczą na scenie. Krakowiak z krakowianką wychodzą jako asysta Józka Brody przy rozpoczynającym czwartkowy wieczór zaśpiewie trombity.

„Gdyby to od niedzieli do niedzieli narysować, to jesteśmy na takim szczycie, zaczynamy schodzić w dół.” Jakby Józek przeczytał początek tego tekstu.

„Indonezja, kilkanaście tysięcy wysp… Żeby się z Dżakarty do następnej Sumatry dostać, to jak z Nowego Sącza do Portugalii.”

Józek znów przedstawia instrumenty: tambury większe, mniejsze, saron - instrument dzwonkowy, perkusyjny kenong.

Do prowadzącego podchodzi Gosia Łukasik-Kogut, asystentka reżysera z propozycją, by se Józek zagrał z nimi. Fujarka jakoś nie pasuje, ale już uniwersalny listek… No lepiej. A jeszcze jak się publiczność włączyła z lalala, a potem z „Na groniczku…” I stało się! Prawykonanie pasterskiej pieśni Józka Brody.

- Yapong, ciekawy taniec.
- Ciekawy - podejmuje dyskurs pani Małgorzata - bo tańczony jeszcze przez plemię Dajaka. I na cześć nie byle kogo, bo księcia Dżakarty.

SMP NEGERI 115 to zespół przed wszystkim dziewczęcy i tylko dziewczęta tańczą. Przepięknie ubrane w obcisłe czerwone suknie, akcentowane złotem i błękitem, na głowach złoto-czerwone pióropusze. Obok sceny dwie kolejne grupy dziewcząt: jedne wybijają rytm, bo linia melodyjna dość uboga, druga grupa z pięknymi biało-czarnymi pióropuszami, śpiewa, czy raczej wydaje dźwięki, okrzyki, rzadziej słowa.
Dziewczyna w kolorowym stroju z piórami na rękach i głowie. Drugi taniec nazywa się enggang. Pióra na głowach dziewcząt, które jeszcze przed chwilą śpiewały, pióra w ich rękach, uświadamiają publiczności, że właśnie na scenie zakrólował dzioborożec. Ten ptak był uznawany przez dawne plemiona za praistotę Indonezyjczyków. Właśnie jemu poświęcony jest enggang. Znów obcisłe stroje, ale tym razem czarne, ozdobione światłem wszelakim. Rytm przyspiesza, kiedy na nadgarstkach tancerek pojawiają się niezwykle głośne bransolety, które przy wyrzutach rąk uderzają o siebie.

Myślę, że dzioborożec może czuć się w pełni usatysfakcjonowany, a złe duchy na pewno nie wytrzymały i scena została oczyszczona dla polskiego występu.

A jeśli jakaś siła nieczysta okazała się przygłucha, bezwzględnie opuściła halę widowiskową po słynnym Józkowym Pasiesioj, służącym właśnie wyganianiu złych mocy.

Witamy serdecznie wśród nas dra Jerzego Chmiela, prezydenta polskiej sekcji CIOFF wraz z żoną Martą. Na widowni zasiadł również wójt gminy Dębno, pan Wiesław Kozłowski i jego małżonka Barbara oraz Włodzimierz Gurgul, dyrektor Dębińskiego Centrum Kultury, również z małżonką -  Krystyną.
Dziewczynki kucają przy wiklinowych koszach na scenie. A na balkonie mieszkańcy Łoniowej. Przyjechali w dwa autokary, jeden mniejszy bus i parę małych aut. Każda osoba dzierży biało-czerwoną chorągiewkę. Na jednej stronie przyznaje, że jest z Łoniowej, na drugiej - wyznaje miłość Indonezji. Urocze!

Gosia Łukasik-Kogut mówi, że jej niespecjalnie szło dzierganie, które jest głównym tematem dramatycznej części występu MAŁYCH ŁONIOWIAKÓW. Może Marysia pokaże, jak się to robi.

„Siedzi wróbel na desce, szyje buty Teresce…” - śpiewają dwie dziewczynki w jadwisiach. A ta Tereska to jakaś niespecjalna baba i ma oczy jak żaba.

Na ławeczce pod jabłonką siada kilka starszych dziewcząt, co dla Marysi oznacza koniec beztroskiego tańca i śpiewu z koleżanką. Ma się teraz ucyć dzirgać.

Siedzą dziewczęta i dzirgają, i się dziwują:
- Kiedyś ty to udzirgała?!
- No nie wim, tak se dzirgałam i dzirgałam…

Ale nie Marysia, jej na razie idzie jak asystentce reżysera.
Grupa dzieci stoi przed drewnianym murkiem. Przy dzierganiu zagadki: o cebuli, co to płakali, jak ją rozbierali, i o tym ojcu, co się jesce nie narodzi, a jus syn po świecie chodzi.

Wiecie, co to? Ja wiem, ale jakby kto nie wiedział, nie będę „spojlerował”.

Chwilę Marysię z oczu spuścić, a już tańcuje… No nie będzie nic z tego jej dziergania. W ogóle na dziś już idea dziergania stracona, bo przecież lepiej sobie zaśpiewać i zatańczyć.

„Całą wełnę stołtonili!” Kto? A tacy dwaj swawolnicy, którzy zaszli dziewczyny od… łoparcia w ławce.

Złość trwa jednak tylko przez chwilę, bo na polanie pod jabłonką pojawiają się chłopcy pod pawimi piórami, w sukmanach. Wraz z nimi przychodzą basy, tak trochę na zanętę, bo za basami cała krakowska kapela.

I płyną po scenie MALI ŁONIOWIACY w kolejnych polkach zapowiedzianych przez Józka Brodę i Gosię Łukasik-Kogut. A tańce przerywane są krótkimi przyśpiewkami o tym, jaka to muzyka najlepsza i z kim kto chce zatańczyć, i co będą robić z sianem.

A wszystko dzieje się, bo stryk trębacz życzliwie podchodzi do kolejnych próśb młodzieży o walca, poleckę i o to, by po pańsku, jak we dworze…
- Umiecie?
Umieją!

A potem szybciej, jadownicką. Po ostatniej polce stryk jus chce iść. Ale jak tu dać odejść kapeli, skoro jeszcze nie było krakowiaka. Będzie krakowiak, „ale żebyście wiedzieli, że to już na pewno ostatni.” Ręce pod boki, ręce w górę, krok dostawny, korowód przez scenę, para za parą… Ech porusza coś krakowską duszę.
Chłopak i dziewczyna tańczą w parze. Między nimi pod ich rękami przechodzi drugi chłopak. Na wszystkich czas i wszyscy schodzą z ze sceny przy dźwiękach kapeli.

Wracamy na wyspy, na Jawę, Sumatrę, Borneo.

Józek z Małgosią zapowiadają czas indonezyjskich dożynek, których symbolem będą talerzyki w rękach dziewcząt. I prowadzi nas reżyser Festiwalu ku temu bardzo dalekowschodniemu dziękczynieniu, prowadzi od naszych dożynek. „Bo każdy nasz wieczór to też są małe dożynki, mamy tu chleb nadziei, chleb dobrego rozumienia świata.”

„Chleba naszego powszedniego,
daj nam dzisiaj,
daj każdemu,
daj nam na każdy czas daj chleba…
daj nam na każdy czas daj chleba…
daj nam na każdy czas daj chleba…”
Mężczyzna z siwą brodą w kapeluszu stoi przy mikrofonie w ręką wystawioną w przód. Dziewczęta otulone w pomarańcz, a w dłoniach białe talerzyki, puste, bo i ciężko byłoby wymachiwać pełnymi. A jednak widać, jak w metaforze tańca zagarniają nimi dobro, prezentują dobro, przekazują dobro.

Józek po występie dzieci z Łoniowej zapytał, kto po powrocie do domu poprosi mamę, by go nauczyła dziergać. Kilka osób ponoć się zgłosiło. Ciekawe, ilu chętnych zgłosiłoby się do trenowania tańców z talerzami? I ile mam byłoby chętnych do użyczenia zastawy? Rodzinnej.

Muzyczny przerywnik, czy może raczej rytmiczny, choć niektórzy z obecnych na sali w elementach melodyjnych uchwycili zupełnie bezpodstawnie motyw jednej z piosenek Africa Simona.

Na koniec wspólny taniec wszystkich dziewcząt. Tym razem dziewczęta klęczą, a głównym rekwizytem są dłonie. To przede wszystkim one tańczą. Uderzają delikatnie i szybko o ramiona i uda, składają się jakby do modlitwy, i jakby do pływania. A potem taniec przyspiesza i wciąż tylko ramiona, dłonie i śpiew. I kilka razy wydaje się, że skończyły, ale to tylko tak, żeby brawa były. I są. A dziewczęta dalej. W końcu w taniec ruszają i tułowia. I wstają z klęczek. Ostatni układ. Ukłon.

Kamil Cyganik