Tak trudno uwierzyć, zaledwie przed chwilą była niedziela, korowód szedł przez Nowy Sącz, fajerwerki rozkwitały nad rynkiem… A tu już szósty wieczór narodowy, za chwilę „to ostatnia niedziela…”
MALI SZCZYRZYCANIE dzielnie asystują Józkowi Brodzie, gdy trombitą ogłasza rozpoczęcie ostatniego w tym roku koncertu narodowego.
„Może naonczas, gdy wnętrze
Taka mi jasność zaleje,
Jasną zobaczę źrenicą,
Że się spełniają nadzieje.”
Znów piękne strofy Jana Kasprowicza otwierają prezentację tego wieczoru.
„Jedna z najpiękniejszych nadziei, to nasze zgromadzenie.”
A przy Józku Brodzie - asystent Marek Harbaczewski. I na spółkę witają Radę Artystyczną, uczestników Warsztatów Instruktorskich, i każdego z nas z osobna, a przede wszystkim dziecka, bo „jest to promień działania Bożego”.
Czy dzieci wiedzą, że są wiosną, nadzieją, najpiękniejszą kropelką Bożego widzenia?
Nad Morzem Arabskim, trzynaście kilometrów od linii brzegowej, jest miasto Navsari, z którego przyjechali mali Hindusi. Dawna nazwa Indii, a właściwie ich nazwa w sanskrycie brzmi Bharad, a na nazwę tę składają się uczucia, linia melodyczna, rytm.
Wielkości Indii - do sprawdzenia. Nie przywiązywałbym się do liczb podawanych ze sceny, natomiast niewątpliwie ważną dla idei Festiwalu, tej mówiącej o budowaniu pokoju, była informacja, iż tam właśnie żył Gandhi, który uczył podchodzić do drugiego człowieka z otwartą dłonią.
Taniec rass, bardzo tajemniczy. Dziewięć dni postu, nocą się spotykają i bawią i chwalą swoje bóstwa. Deszcz? Nie, raczej słońce jest przyczyną, dla której nad głową hinduskiej dziewczyny wiruje piękny parasol z frędzlami. Khanjri, manjira, taalam, dhol, czyli instrumenty perkusyjne nadają rytm. Na razie tylko rytm. A w tym rytmie, uderzając w krótkie pałeczki, wchodzi grupa dziewcząt. Jedne w sukniach, drugie w szerokich spodniach. Na bosaka. Wraz z nimi pojawia się również melodia za sprawą owego najpiękniejszego z instrumentów - głosu dziewcząt grających na perkusyjnych instrumentach. A taniec: obroty, kółka, w trakcie uderzenia o własne pałeczki i pałeczki koleżanek.
Owe pałeczki - jak wyjaśnił po pierwszym występie hinduskim pan Marek to - dandija. Służyły do odganiania złych mocy.
My wyganiamy inaczej: Pasiesioj!
Macedoński zespół BOJMIJA przyjechał do nas z miasta Gewgelija położonym na zachodnim brzegu Wardaru, na granicy z Grecją, 70 km do Salonik. Przeszło 300 dni świeci tutaj słońce, śniegu prawie nie mają, niech żałują. Papryka, cebula, arbuz, winna latorośl. A w kapeli: nisko grające skrzypce, akordeony, bęben.
Spokojnie, powłóczyście, „jak polonez gdzieś z kazamat”. Panowie trzymają ręce dumnie na pasach i śpiewają. Dziewczęta - ręce pod boki, lekki taniec w miejscu. W końcu rozchodzą się po półkolu, śpiewają wszyscy. Dziewczęta biorą się za ręce. Krok trochę jak w Zorbie, co nie jest dziwne, zważywszy na bliskość Grecji. Biel, brąz, czerń i taki ciemny elegancki grafit męskich strojów… Muzyka przyspiesza, więc i krok szybszy. Panowie w tle wymieniają uwagi; czy o urodzie? Czy o gracji tańczących dziewcząt? W końcu i oni kładą sobie dłonie na ramionach i zaczynają obiegać dziewczęta dwoma wężami. I ciekawe, że ten taniec u panów jest bardziej braterski z dłońmi na ramionach. Dziewczęta trochę jakby zdystansowane - trzymają się za ręce. Rozdzielają się i łączą, ale zawsze chłopcy z chłopcami, dziewczęta razem. Oddają sobie środek sceny, wymieniają się…
Drugi taniec, znów zaczyna się od śpiewu, ale tym razem odwrotnie. Śpiewają ciemno ubrane dziewczęta, śpiewają mocno, dobrze. Chłopcy tańczą, a kiedy dziewczęta zaczynają tańczyć, chłopcy dzielą się na dwie grupy i grają w salonowca. Znów wspólny taniec, a jednak osobny. I popis taneczny chłopaków. Dziewcząt. Chłopaków. Dziewcząt…
Gdy wydaje się, że skończyli, chłopcy stają przed nami, chwytają się nawzajem za pasy… i kolejny popis, brawa, popis, brawa, popis…
Na scenie z jednej strony… pasterz? A może wędrowiec? Markujący grę na fujarce, z torbą przez ramię, wełnianą czapą. Otaczają go niewiasty. Tańczą wokół niego, a on im „gra”. I tym razem nie pozwala sobie zdjąć czapki. Przed chwilą dał się zaskoczyć. Teraz taniec dziewcząt obserwują z ukosa już wszyscy chłopcy, a na głowie każdego z nich czarna czapa. I ruszają. Pierwszy macha białym sznureczkiem, potem drugi, gdy się rozdzielają, sznureczki białe lub czerwone wirują na całej scenie, bo i dziewczęta włączają się w ten ruch. Stopy powoli, sznurki szybko, ale i stopy przyspieszają.
I w końcu moment, kiedy chłopcy zwracają się do dziewcząt, na końcu chwytają się za ręce, tańczą chwilę razem. Ukłon.
Wracamy do Indii.
Dobrze, że Józek ma swoich asystentów, bo już kolejny z nich przypomina, o czym prowadzący zapomniał: o powitaniu pani Żanety Żardeckiej!
Taniec zaślubin. Soki z roślin, pyłki z kwiatów były mieszane z popiołem i tak się dziewczęta malowały, by ciekawiej wyglądać. Wchodzą w dziwnym korowodzie. Najpierw dwie, na czworakach, ale druga jakby zwieszona na pierwszej, trochę jak małpka. Kolejna wnosi koleżankę, stojącą jej na ramionach. I na barana… Przemarsz przez scenę. Znikają za kulisą. Wracają już osobno, by zatańczyć. Znów tylko do rytmu perkusyjnych instrumentów. Czerwone, luźne spodnie, czarne bluzy i wielobarwne kamizelki. Twarze naznaczone, jak u Indian na wojennej ścieżce. A we włosach patyczki, okalające twarze, znów trochę - ale tylko trochę - jak indiańskie pióropusze.
Wśród prostych kroków układy niemal akrobatyczne: mniejsza na ramionach wyższej, mniejsze przechodzą lub zostają przerzucone po splecionych ramionach, piramida, potem kolejne…
NAPUR SAJ SCHOOL OF PERFORMING ARTS pożegnał sądecką publiczność jeszcze jedną paradą akrobatycznie połączonych dziewcząt i wspólnym ukłonem.
Na scenę zaproszeni zostali pan dyrektor Antoni Malczak i pani dyrektor Małgorzata Kalarus. Hinduski zespół wyjeżdża już w niedzielę rano, więc dziś otrzymują pamiątkowe zdjęcie, baranka i łakocie. A więc pożegnań czas w tym roku rozpoczyna się dzień wcześniej. Żal.
Na pożegnanie kierowniczka zespołu z Indii mówi, że są bardzo wdzięczni, że mogli się pojawić, nasza gościnność jest wyjątkowa, wszyscy są bardzo troskliwi, ciepła publiczność. Bardzo są zadowoleni z całego Festiwalu. Wyjeżdżają wyłącznie z dobrymi wspomnieniami.
Zanim MALI SZCZYRZYCANIE rozpoczną swoją opowieść, dowiadujemy się o Weronice Drobisz, maleńkiej dziewczynce z Żywca. Urodziła się z brakiem stawu łokciowego, zniekształconą ręką. Można jej pomóc, ale operacja na Florydzie kosztuje milion złotych. Czy pomożemy? Będzie okazja jeszcze jutro i później, bo można wpłacić na konto.
Prowadzący jeszcze mówią o Weronice, a już za ich plecami MALI SZCZYRZYCANIE przygotowują scenę. Specjalnie na ich występ przyjechali wójt gminy Jodłownik Paweł Stawarz, przewodniczący Związku Szczyrzycan Grzegorz Czepiel.
„Chleb trzeba szanować - wprowadza w etiudę Józef Broda, - kłoska, co był potracone na polu, na placu obok stodoły, zbierano. I to będzie o tym opowieść.”
Ale skoro jest słoma, to jest i słomka, a skoro jest słomka i Józek Broda, to jest i muzyka… I śpiew:
„Chleba naszego powszedniego,
daj nam dzisiaj, daj każdemu,
daj nam na każdy czas, daj chleba.
Panie niech Duch Twój modli się we mnie,
bo życie pachnie jak chleb,
bo życie może być jak chleb.
Daj nam na każdy czas, daj chleba
tego Twojego, nieskończonego,
z chłodu Betlejemu,
z Krzyża cierpienia,
w glorii Zmartwychwstania.
Daj nam na każdy czas, daj.”
Berek! Goń mnie!
„Oj dzieciska - wpada na scenę gniewna babcia - co wyście tu narobili? Nie patrzycie tylko tarasicie! Do sprzątania: słoma pod krowy, kusia do stodoły. Dejcie pozor na małe dzieci.”
Liderka, najstarsza z dziewcząt, zadysponowała co kto ma robić. A wszyscy śpiewają, żeby im się raźniej pracowało. O mamie dającej chleb i wietrze, co wieje dolinecką, i o szczyrzycaninie, co się za nim oglądają wszystkie panny.
Uwinęli się szybko. Starsi jeszcze kończą, ale młodsi już się bawią w konopki. „Konopki, jakie małe stopki, mało nos, mało nos, a ty… chodź do nos” i padają kolejne imiona siedzących wokół. Aż „dużo nas”, i nikogo już nie trza.
Przyszły chochoły, znaczy chodoki z chocholimi czapami na głowach. Dziewczyny dostrzegają niesprawiedliwość, bo one się napracowały nad porządkowaniem słomy, a oni sobie chochoły porobili. A że inny też chcą, starszy chłopak uczy młodsze, jak chochoła przysposobić. Ale do zabawy trza dziwne nakrycia z głów zdjąć.
„Myski, myski siedźcie w norze, bo pon kotek w złym humorze…” - wyliczanka, by było wiadomo, kto jest myszką, która musi uciekać do dziury, bo wiadomo, co chce jej zrobić kot bury.
No i przyszła kapela. Żeby inaczej, to od widowni. Niskim pokłonem „piknie prosiwa…”, więc choć się muzyce śpiesy, zagra. Jeden chłopak zgłasza się do śpiewu, bo z racji koligacji rodzinnych niezwykle do tego predystynowany. Dziewczyna nie bardzo chce z nim hulać, wstydzi się, ale przecie tak pięknej prośbie nie odmówi.
Zacna lachowska muzyka: troje skrzypiec, basy, klarnet, trąbka… A z boku trzech małych chłopaków gra w kamienie, trzy dziewczynki bawią się gałgankową piłką. I kolejne - dysponowane władczymi okrzykami małych tancerzy - chodzony, pastyrka, szewc, kowol, poleczki… I w końcu babcia przyszła i zabawę zakończyła.
„Każde ziarnko to początek dobrego chleba, każde spotkanie to jak ziarno dobrego chleba.” Tak Józek Broda dziękuje nam wszystkim za chleb Festiwalu, czyli naszą gromadność.
Gong. Ciemno. Światło wywołuje parę, chłopca i dziewczynę z walizką, z drugiej strony druga para, też z walizką i trzecia z trzecią walizką. Każda z innego kraju.
Gong. Otwierają walizki. Piękne kwieciste chusty. W każdej walizce inna. Oglądają. Gong. Walizki zamknięte, a kiedy je zabierają, ukazuje się ustawiony za nimi napis koniec. Pociąg zawraca na scenę. To ostatnia etiuda przygotowana przez Marka Harbaczewskiego. Każdego wieczoru w ten oryginalny sposób wprowadzał publiczność w czas losowania. Za każdym razem inaczej. Sześcioro dzieci z trzech krajów. Najpierw mówią swoje imiona. Potem losują, podając wylosowane numery w rodzimych językach i… jest wesoło. Ostatni w tym roku los losuje atrakcyjny pan Marek.
Kamil Cyganik
„Może naonczas, gdy wnętrze
Taka mi jasność zaleje,
Jasną zobaczę źrenicą,
Że się spełniają nadzieje.”
Znów piękne strofy Jana Kasprowicza otwierają prezentację tego wieczoru.
„Jedna z najpiękniejszych nadziei, to nasze zgromadzenie.”
A przy Józku Brodzie - asystent Marek Harbaczewski. I na spółkę witają Radę Artystyczną, uczestników Warsztatów Instruktorskich, i każdego z nas z osobna, a przede wszystkim dziecka, bo „jest to promień działania Bożego”.
Czy dzieci wiedzą, że są wiosną, nadzieją, najpiękniejszą kropelką Bożego widzenia?
Nad Morzem Arabskim, trzynaście kilometrów od linii brzegowej, jest miasto Navsari, z którego przyjechali mali Hindusi. Dawna nazwa Indii, a właściwie ich nazwa w sanskrycie brzmi Bharad, a na nazwę tę składają się uczucia, linia melodyczna, rytm.
Wielkości Indii - do sprawdzenia. Nie przywiązywałbym się do liczb podawanych ze sceny, natomiast niewątpliwie ważną dla idei Festiwalu, tej mówiącej o budowaniu pokoju, była informacja, iż tam właśnie żył Gandhi, który uczył podchodzić do drugiego człowieka z otwartą dłonią.
Taniec rass, bardzo tajemniczy. Dziewięć dni postu, nocą się spotykają i bawią i chwalą swoje bóstwa. Deszcz? Nie, raczej słońce jest przyczyną, dla której nad głową hinduskiej dziewczyny wiruje piękny parasol z frędzlami. Khanjri, manjira, taalam, dhol, czyli instrumenty perkusyjne nadają rytm. Na razie tylko rytm. A w tym rytmie, uderzając w krótkie pałeczki, wchodzi grupa dziewcząt. Jedne w sukniach, drugie w szerokich spodniach. Na bosaka. Wraz z nimi pojawia się również melodia za sprawą owego najpiękniejszego z instrumentów - głosu dziewcząt grających na perkusyjnych instrumentach. A taniec: obroty, kółka, w trakcie uderzenia o własne pałeczki i pałeczki koleżanek.
Owe pałeczki - jak wyjaśnił po pierwszym występie hinduskim pan Marek to - dandija. Służyły do odganiania złych mocy.
My wyganiamy inaczej: Pasiesioj!
Macedoński zespół BOJMIJA przyjechał do nas z miasta Gewgelija położonym na zachodnim brzegu Wardaru, na granicy z Grecją, 70 km do Salonik. Przeszło 300 dni świeci tutaj słońce, śniegu prawie nie mają, niech żałują. Papryka, cebula, arbuz, winna latorośl. A w kapeli: nisko grające skrzypce, akordeony, bęben.
Spokojnie, powłóczyście, „jak polonez gdzieś z kazamat”. Panowie trzymają ręce dumnie na pasach i śpiewają. Dziewczęta - ręce pod boki, lekki taniec w miejscu. W końcu rozchodzą się po półkolu, śpiewają wszyscy. Dziewczęta biorą się za ręce. Krok trochę jak w Zorbie, co nie jest dziwne, zważywszy na bliskość Grecji. Biel, brąz, czerń i taki ciemny elegancki grafit męskich strojów… Muzyka przyspiesza, więc i krok szybszy. Panowie w tle wymieniają uwagi; czy o urodzie? Czy o gracji tańczących dziewcząt? W końcu i oni kładą sobie dłonie na ramionach i zaczynają obiegać dziewczęta dwoma wężami. I ciekawe, że ten taniec u panów jest bardziej braterski z dłońmi na ramionach. Dziewczęta trochę jakby zdystansowane - trzymają się za ręce. Rozdzielają się i łączą, ale zawsze chłopcy z chłopcami, dziewczęta razem. Oddają sobie środek sceny, wymieniają się…
Drugi taniec, znów zaczyna się od śpiewu, ale tym razem odwrotnie. Śpiewają ciemno ubrane dziewczęta, śpiewają mocno, dobrze. Chłopcy tańczą, a kiedy dziewczęta zaczynają tańczyć, chłopcy dzielą się na dwie grupy i grają w salonowca. Znów wspólny taniec, a jednak osobny. I popis taneczny chłopaków. Dziewcząt. Chłopaków. Dziewcząt…
Gdy wydaje się, że skończyli, chłopcy stają przed nami, chwytają się nawzajem za pasy… i kolejny popis, brawa, popis, brawa, popis…
Na scenie z jednej strony… pasterz? A może wędrowiec? Markujący grę na fujarce, z torbą przez ramię, wełnianą czapą. Otaczają go niewiasty. Tańczą wokół niego, a on im „gra”. I tym razem nie pozwala sobie zdjąć czapki. Przed chwilą dał się zaskoczyć. Teraz taniec dziewcząt obserwują z ukosa już wszyscy chłopcy, a na głowie każdego z nich czarna czapa. I ruszają. Pierwszy macha białym sznureczkiem, potem drugi, gdy się rozdzielają, sznureczki białe lub czerwone wirują na całej scenie, bo i dziewczęta włączają się w ten ruch. Stopy powoli, sznurki szybko, ale i stopy przyspieszają.
I w końcu moment, kiedy chłopcy zwracają się do dziewcząt, na końcu chwytają się za ręce, tańczą chwilę razem. Ukłon.
Wracamy do Indii.
Dobrze, że Józek ma swoich asystentów, bo już kolejny z nich przypomina, o czym prowadzący zapomniał: o powitaniu pani Żanety Żardeckiej!
Taniec zaślubin. Soki z roślin, pyłki z kwiatów były mieszane z popiołem i tak się dziewczęta malowały, by ciekawiej wyglądać. Wchodzą w dziwnym korowodzie. Najpierw dwie, na czworakach, ale druga jakby zwieszona na pierwszej, trochę jak małpka. Kolejna wnosi koleżankę, stojącą jej na ramionach. I na barana… Przemarsz przez scenę. Znikają za kulisą. Wracają już osobno, by zatańczyć. Znów tylko do rytmu perkusyjnych instrumentów. Czerwone, luźne spodnie, czarne bluzy i wielobarwne kamizelki. Twarze naznaczone, jak u Indian na wojennej ścieżce. A we włosach patyczki, okalające twarze, znów trochę - ale tylko trochę - jak indiańskie pióropusze.
Wśród prostych kroków układy niemal akrobatyczne: mniejsza na ramionach wyższej, mniejsze przechodzą lub zostają przerzucone po splecionych ramionach, piramida, potem kolejne…
NAPUR SAJ SCHOOL OF PERFORMING ARTS pożegnał sądecką publiczność jeszcze jedną paradą akrobatycznie połączonych dziewcząt i wspólnym ukłonem.
Na scenę zaproszeni zostali pan dyrektor Antoni Malczak i pani dyrektor Małgorzata Kalarus. Hinduski zespół wyjeżdża już w niedzielę rano, więc dziś otrzymują pamiątkowe zdjęcie, baranka i łakocie. A więc pożegnań czas w tym roku rozpoczyna się dzień wcześniej. Żal.
Na pożegnanie kierowniczka zespołu z Indii mówi, że są bardzo wdzięczni, że mogli się pojawić, nasza gościnność jest wyjątkowa, wszyscy są bardzo troskliwi, ciepła publiczność. Bardzo są zadowoleni z całego Festiwalu. Wyjeżdżają wyłącznie z dobrymi wspomnieniami.
Zanim MALI SZCZYRZYCANIE rozpoczną swoją opowieść, dowiadujemy się o Weronice Drobisz, maleńkiej dziewczynce z Żywca. Urodziła się z brakiem stawu łokciowego, zniekształconą ręką. Można jej pomóc, ale operacja na Florydzie kosztuje milion złotych. Czy pomożemy? Będzie okazja jeszcze jutro i później, bo można wpłacić na konto.
Prowadzący jeszcze mówią o Weronice, a już za ich plecami MALI SZCZYRZYCANIE przygotowują scenę. Specjalnie na ich występ przyjechali wójt gminy Jodłownik Paweł Stawarz, przewodniczący Związku Szczyrzycan Grzegorz Czepiel.
„Chleb trzeba szanować - wprowadza w etiudę Józef Broda, - kłoska, co był potracone na polu, na placu obok stodoły, zbierano. I to będzie o tym opowieść.”
Ale skoro jest słoma, to jest i słomka, a skoro jest słomka i Józek Broda, to jest i muzyka… I śpiew:
„Chleba naszego powszedniego,
daj nam dzisiaj, daj każdemu,
daj nam na każdy czas, daj chleba.
Panie niech Duch Twój modli się we mnie,
bo życie pachnie jak chleb,
bo życie może być jak chleb.
Daj nam na każdy czas, daj chleba
tego Twojego, nieskończonego,
z chłodu Betlejemu,
z Krzyża cierpienia,
w glorii Zmartwychwstania.
Daj nam na każdy czas, daj.”
Berek! Goń mnie!
„Oj dzieciska - wpada na scenę gniewna babcia - co wyście tu narobili? Nie patrzycie tylko tarasicie! Do sprzątania: słoma pod krowy, kusia do stodoły. Dejcie pozor na małe dzieci.”
Liderka, najstarsza z dziewcząt, zadysponowała co kto ma robić. A wszyscy śpiewają, żeby im się raźniej pracowało. O mamie dającej chleb i wietrze, co wieje dolinecką, i o szczyrzycaninie, co się za nim oglądają wszystkie panny.
Uwinęli się szybko. Starsi jeszcze kończą, ale młodsi już się bawią w konopki. „Konopki, jakie małe stopki, mało nos, mało nos, a ty… chodź do nos” i padają kolejne imiona siedzących wokół. Aż „dużo nas”, i nikogo już nie trza.
Przyszły chochoły, znaczy chodoki z chocholimi czapami na głowach. Dziewczyny dostrzegają niesprawiedliwość, bo one się napracowały nad porządkowaniem słomy, a oni sobie chochoły porobili. A że inny też chcą, starszy chłopak uczy młodsze, jak chochoła przysposobić. Ale do zabawy trza dziwne nakrycia z głów zdjąć.
„Myski, myski siedźcie w norze, bo pon kotek w złym humorze…” - wyliczanka, by było wiadomo, kto jest myszką, która musi uciekać do dziury, bo wiadomo, co chce jej zrobić kot bury.
No i przyszła kapela. Żeby inaczej, to od widowni. Niskim pokłonem „piknie prosiwa…”, więc choć się muzyce śpiesy, zagra. Jeden chłopak zgłasza się do śpiewu, bo z racji koligacji rodzinnych niezwykle do tego predystynowany. Dziewczyna nie bardzo chce z nim hulać, wstydzi się, ale przecie tak pięknej prośbie nie odmówi.
Zacna lachowska muzyka: troje skrzypiec, basy, klarnet, trąbka… A z boku trzech małych chłopaków gra w kamienie, trzy dziewczynki bawią się gałgankową piłką. I kolejne - dysponowane władczymi okrzykami małych tancerzy - chodzony, pastyrka, szewc, kowol, poleczki… I w końcu babcia przyszła i zabawę zakończyła.
„Każde ziarnko to początek dobrego chleba, każde spotkanie to jak ziarno dobrego chleba.” Tak Józek Broda dziękuje nam wszystkim za chleb Festiwalu, czyli naszą gromadność.
Gong. Ciemno. Światło wywołuje parę, chłopca i dziewczynę z walizką, z drugiej strony druga para, też z walizką i trzecia z trzecią walizką. Każda z innego kraju.
Gong. Otwierają walizki. Piękne kwieciste chusty. W każdej walizce inna. Oglądają. Gong. Walizki zamknięte, a kiedy je zabierają, ukazuje się ustawiony za nimi napis koniec. Pociąg zawraca na scenę. To ostatnia etiuda przygotowana przez Marka Harbaczewskiego. Każdego wieczoru w ten oryginalny sposób wprowadzał publiczność w czas losowania. Za każdym razem inaczej. Sześcioro dzieci z trzech krajów. Najpierw mówią swoje imiona. Potem losują, podając wylosowane numery w rodzimych językach i… jest wesoło. Ostatni w tym roku los losuje atrakcyjny pan Marek.
Kamil Cyganik