Etap I: Z Nowego Sącza do Krempach
Od pierwszych chwil wydaje się, że dziś wszystko będzie inaczej. Na scenie pojawia się… No właśnie że nie Józek Broda. Z ciemności wyłania się mały Spiszak, siada na brzegu sceny, rozwija sznurek z patyka, ze słoika wyciąga przynętę. Zarzuca. Zamiera.
Trombita.
- Jasiek nad krętym potokiem łowi ryby. A jak się ryby łowi to trza być cicho, bo nic z tego nie będzie… No chyba że się woła „Hej! Hej!”, tego ryby nie słyszą. Tylko rozmowy na widowni.
Dziewczęta hebeją na most. Jakoś tak w niebywałym porządku, bo parami. Woda tak czysta, że wszystkie ryby widać.
Kółeczko blisko 20 dziewcząt aż furga, zabawa za zabawą, aż się Jasiek wkurzył i kozał, coby nie hałasowały, bo mu ryby płoszą. Ale wiadomo: „Nec Hercules contra plures”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Gdy dziewcząt kupa, i Jasiek d…” Poszedł. Wrócił z odsieczą niemal wiedeńską. Chłopcy stanęli w obronie Jaśka, ale kiedy się okazało, że chłopak trochę pokonfabulował, co mu tam dziewczęta zrobiły, autorytet nieobecnej mamy zawisł nad całą sytuacją jak miecz Damoklesa. Jasiek wybłagał u Agnieszki na kolanach, że nie powie niczego rodzicielce.
Stanęło, że będą się bawić w to, co chcą dziewczęta, jak chłopaków dziewczęta przeciągną. Przeciągnęły. Wciąż ich znacznie więcej. No i uciekała myszka przed kotkiem. I pewnie jeszcze wiele innych „babskich” zabaw pojawiłoby się na moście nad rzeką, gdyby Swok nie przyszedł z kapelą.
A jaka to muzyka! Dorosły prymista, dorosła altowiolistka, ale dwóch chłopaczków na skrzypcach i najmniejszy na małych basach, które choć małe, to i tak go przerastają. Nie wiadomo na co patrzeć: na ten ciepły, ujmujący muzyczny obrazek, czy wirujących MAŁYCH TONECNIKÓW z Kremapach.
Jakże urzekające i przecież naturalne jest to, że każda z dziewcząt ubrana inaczej, choć przecież wszystkie w ten sam krój. Krótkie, kwieciste spódnice, ale każda inna, obcisłe gorseciki, ale każdy inny. Łączy je biel bluzeczek i fartuszków, ale przecież każdy z nich inaczej haftowany. Bo przecież każda dziewczynka chce wyglądać wyjątkowo!
Inaczej chłopcy, jak armia: białe portki i koszule, zielone kamizelki, czarne kapelusze z czerwonymi wstążkami. Wszystko niemal takie samo. Oni nie musza się różnić, oni mają czuć siłę grupy, siłę przynależności.
A jak dziewczęta tańczą „Malorza”, to chłopaki skupieni na tym, co męskie: na wielkości ryb w rzece i ich potencjalnym smaku. Ale to chwilę tylko, bo przecież obtańcowywanie dziewcząt, to też męska rzecz.
Na koniec śpiew, a wcześniej podziękowanie piękne muzyce, która zagrała wszystko, czego zechcieli. Może by kiedyś powiedziała „nie” na jakąś prośbę? Taki pomysł na dramaturgię sceniczną.
Etap II: z Krempach do Bania Luki
Na scenę wchodzą dziewczęta, spokojnie, powłóczyście. i… niezwykła scena. Taniec bez muzyki, a po chwili śpiew. Gdy taniec nabiera tempa, a nogi mocniej łomocą o deski, pojawia się jeszcze jeden dźwięk, to uderzają o siebie duże cekiny w naszyjnikach dziewcząt.
Młodzi mężczyźni stoją z tyłu. Patrzą, bo to dla nich i ten taniec, i śpiew. Ale przychodzi czas zmiany. Również oni dźwięczą metalowymi kółkami, które jak ordery zdobią ich pierś. Teraz razem. Zmiana kroku na komendę. I łączą się w pary, jakby od samego początku taki właśnie przyświecał im cel. To chyba najdłuższy taniec bez muzyki, jaki widziała scena Święta Dzieci Gór.
Dziewczyna. Nie wypatrzyła, kogo chciała. Zanurzyła się w smutku. Na szczęście z otchłani (dziś powiedzielibyśmy) depresji, wydobył ją pasterz. Grupa pasterzy, którzy udowodnili, że nihil novi w dziecięcych zabawach. Dwóch zagrało w „bejzbol”, czy jego pasterską odmianę, dwóch popróbowało się na rękę, czterech pobawiło się przez chwilę w salonowca. W tany ruszyli, gdy na scenę weszły dziewczęta.
Dramatyczny moment. Jedna z nich chwyta się za kostkę. Nie mogą jej pomóc koleżanki, nie mogą chłopcy… no może poza tym jednym, który samym swym pojawieniem czyni cud. Dziewczyna idzie w tan. Zaprawdę wielką moc ma lekarz na „M”. M jak… sami wiecie, co.
Od dłuższej już chwili wszystko dzieje się w rytmie bębna i do muzyki trzech akordeonów. Zeszli tak nagle, zaskakująco. Za nimi zeszła tablica i flaga… Po chwili wróciła tablica i flaga, a po kolejnej również i Serbowie. W znacznie większej grupie, również młodszych dziewcząt i chłopców.
Scenę wypełnił śpiew. A po chwili taniec, ten charakterystyczny: małe kroczki w kręgu. Taniec, który od pierwszych chwil na Rynku podczas koncertu inauguracyjnego rodzi pytanie u tych pamiętających film „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”: gdzie Franek Dolas? Jakoś tak mocno kojarzy się z epizodem wśród jugosłowiańskich partyzantów.
W ostatnim tańcu ta niezrozumiała, ale budząca uśmiech scena, gdy najwyższy chłopak bierze na ramię najmniejszą z dziewcząt, ale potem tańczy już z niemal równą sobie.
A ów taniec dobranej pary, idącej z nadzieją w przyszłość, kończy występ bośniackich Serbów.
Etap III: z Bania Luki do Rzeszowa
Małe dziewczynki śpiewają o czarnych jagodach (co już świadczy o odległości od naszych gór obrosłych borówkami). Nie dane im jednak zbyt długo siedzieć. Chłopcy z propozycjami wspólnych zabaw przerywają dziewczęcy śpiew.
„Koło młyńskie”, „Gąski, gąski do domu” poprzedzone wyliczanką, bo wielu chce być wilkiem i wiele chce być matką.
Nieś mnie konicku nieś,
Przez tę rzeszowską wieś
Przez góry doliny
Do mojej krainy.
To śpiew starszych dziewcząt pięknie, świątecznie ubranych. Cymbalista i skrzypek grają do śpiewu. Śpiewu, który niestety wchodzi w przykrą kakofonię z gwarem zespołów za sceną, zespołów, których przecież dziś jest dwa razy więcej.
Kapelę uzupełniają drugi skrzypek i basista, a grupę dziewcząt - chłopcy, których śpiew trafił właśnie w najtrudniejszy dla rozwoju męskich głosów okres.
„W moim ogródecku”, solowy dźwięk skrzypiec dziewczynki, która z koleżanką pojawiła się na scenie. Potem obie śpiewają. Tak już trochę estradowo.
Jak niezwykle dyskretnie wśród tańczącej młodzieży, pięknie ubranej w rzeszowskie stroje, pojawiają się, tańczą, a po chwili znikają najmniejsi, ubrani w len chłopcy i dziewczynki.
Choć głosy giną w przestrzeni sali, taniec przykuwa oczy. Powiewają w „Polce” spódnice dziewcząt i kamizelki chłopców. I znów wśród starszych - ci najmłodsi. Inicjują taniec, chwilę wirują wszyscy, młodsi siadają z boku, znów pozostawiając scenę starszym. Uczą się.
A kiedy na scenie wirowali rzeszowianie, do miejsc Rady Artystycznej i instruktorów podszedł chłopak z zespołu serbskiego. I poczęstował jakowąś słodką krajanką. A w jego oczach było coś takiego… taka radość… i dobroć. Ja to spojrzenie zabieram ze sobą. I zabieram serce, jakie włożyły w swój występ – mimo jeszcze pewnych niedoskonałości technicznych – dzieci z Rzeszowa.
Etap IV: z Rzeszowa do kraju Basków
Już pierwszy taniec, w którego sercu wiruje baskijska flaga, świadczy o tym. Muzyka: werbel i dwa czistu, kojarzą się również jakoś tak rewolucyjnie. Niektórym z rewolucją francuską innym z wojną secesyjną w Stanach Zjednoczonych.
A krok tańców… taki jakby z menueta, częste wysokie wyrzucenia nóg. Wszystko razem, twarzą do publiczności, w grupie z drobnymi solowymi elementami. Wśród czerwieni spódnic, bieli bluzek, czerni kaftaników, uwagę przykuwa strój kilku chłopców, kojarzący się z naszymi paziami.
Na scenie robi się groźnie, niemal rewolucyjnie. Choć drewniane pałąki raczej z bronią się nie kojarzą, sztylety już tak, mimo, że w dłoniach dziewcząt. U nas „Matki, żony w mrocznych izbach wyszywały na sztandarach”, wśród Basków kobiety gotowe są widać chwycić za broń, chociaż przez białe chusteczki. Stylizacja walki na kije. Po niej znane już sprzed kilku lat zaplatanie wstążek wokół pala. Znów dźwięk uderzeń drewna o drewno, gdy grupa pojawia się z małymi drewnianymi tarczami i kijkami. Wciąż jakby dzieci szykowały się do wojny.
Taniec wokół kubeczka, zapewne nie pustego, gdzie kulminacyjnym momentem każdego z pięciu popisów jest znalezienie się przez chwilę… na kubeczku. W końcu przed każdą staje szklanka. I każda przez chwilę na szklance się znalazła. Taki to baskijski taniec nie ze szklankami a na szklankach. I to szklankach magicznych, bo - choć wydawały się napełnione wodą - nic się z nich nie wylewało. I słusznie, bo chodzi przecież o efekt a nie o efekciarstwo.
Na koniec wspólny taniec całej grupy jak zwykle pełen wymachów nóg i drobnych kroków na palcach. Wszystko w stronę widowni. Naznaczony z lekka dramaturgicznym wzniesieniem jednej z dziewcząt przez dwóch chłopców, a zaakcentowany gromkim „Hej!” z wzniesionymi w górę kułakami. Złożenie dłoni, którego Józek Broda tak bardzo nie lubi. I słusznie, bo na całym świecie znaczy to samo. Już inaczej wyglądają dłonie radośnie pstrykające palcami, inaczej klaszczące… A tak właśnie zakończył się występ Basków. I nawet na niektórych zmęczonych twarzach pojawił się uśmiech.
Piękny gest, gdy dwóch chłopców wyprowadziło na scenę dwie muzyczki, byśmy i im mogli podziękować. Wreszcie to, czym Baskowie zachwycają od wczorajszego wieczoru. Sznur pędzący przez kulisy i widownię, zbierający dzieci z innych zespołów. Jeden z najpiękniejszych znaków kamractwa na Festiwalu.
META
Kamil Cyganik