Ekspres relacji Ahmedabad – Stronie – Ełk

Starszy mężczyzna w lnianym regionalnym stroju stoi wśród dzieci, ma podniesioną rękę
Wszystko zaczyna się jak zwykle, od Józka Brody. Przed amfiteatrem śpiewa ze zgromadzonymi dziećmi, uczy ich gestów do życia, które jest rzeką. I ptakiem. Gra na instrumentach. Rozmawia. Przekonuje do dobra.
Następnie możemy poczuć się jak w kinie, gdy seria reklam naszych kochanych (naprawdę!) sponsorów, poprzedza seans właściwy.

Z Indii, z Ahmedabadu, przez Stronie, na Mazury. W taką podróż przy dźwięku dzwonka i drumli imitujących dźwięk pociągu zapraszają nas Józef Broda i Krzysztof Trebunia-Tutka.

Bęben. Dziewczęta, tak barwnie ubrane, jak zawsze, gdy przyjeżdżały na Festiwal dzieci z Indii. Przestrzeń miejsca, gdzie zapewne się zwykle spotykają, nie pozwala na wiele więcej niż te siedem skrzących się żywymi kolorami postaci.

Wpatruję się ze skupieniem i… czy wzrok myli, czy w centralnym miejscu cepeliowski baranek ŚWIĘTA DZIECI GÓR? Albo bliźniaczy brat tamtego? Sprawdzam i… oczywiście! Ten baranek wyjechał z Nowego Sącza w 2010 roku, kiedy zapewne starsi koledzy tańczących byli gośćmi Festiwalu.

Zespół z Indii bardzo chciał się dobrze przygotować do występu na tegorocznym Święcie, jednak na przeszkodzie stanął ten, który był barierą dla wielu spraw na cały świecie. Tym razem w wersji „Delta”. Dopiero 9. lipca dzieci z zespołu DYNAMICE CHILDREN ACADEMY mogły się spotkać i nagrać krótki program. Jednak na ŚWIĘCIE DZIECI GÓR, jak mało gdzie, naprawdę liczy się by po prostu być.

DOLINA SŁOMIKI. I tutaj powiem: Wow! To prawda, ciężko, że nie możemy się spotkać twarzą w twarz, że występ jest z odtworzenia, ale przecież dzięki temu dzieci ze Stronia mogły zabrać nas na prawdziwą łąkę. Ulijanka bosymi stopami mogła deptać po świeżej, żywej trawie. Wyliczanka do liska może się odbyć pod błękitnym, prawdziwym, nie przesłoniętym sufitem hali czy amfiteatru niebem Sądecczyzny. Potem kukułecka i znana melodia brzmiąca zawsze pod koniec każdego Święta na koncercie finałowym, gdy jej dźwięk wprowadzał i sprowadzał defiladę wszystkich zespołów. Wróbelek, który słysał jak rośnie mak. A to wszystko, gdy w tle słychać prawdziwy śpiew ptaków.

Starsi idący na uroczystość jakowąś dołączają się do zabawy młodszych. Spokojnie, można powiedzieć: stępa, posuwają się po polanie „konisie”.

I… ach, ach! Cóż za zaskoczenie! Muzykanty idą! Choć bez trąbki, bo Józek z tym ślachetnym instrumentem już jest na potańcówce, ale przecież żadna kapela na Święcie nie da się długo prosić. Na przykład o szuroka, i o szarpoka, i o kowola. Ujmująca, wyśpiewana prośba dziecięca o grę skrzypeczek, by się nóżki nauczyły tańczyć. I Poleczkę! I Szewca! I trza już iść. Idzie kapela, idą starsi, odjeżdża drewniany wózek… Wiatraczek i dźwięk listka żegnają nas z sądeckiej łąki.

Ubieramy nasze siedmiomilowe buty i w kilkudziesięciu skokach znajdujemy się nad mazurskim jeziorem.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że zespół EŁK ma problem z… paradygmatem? Dwanaścioro powiewających czerwienią spódnic, kamizelek i bielą bluzek dziewcząt i tylko czterech chłopców w niebieskich marynarkach.

Kapela gównie smyczkowa z jednym wyjątkiem, klarnetem, a ten klarnet jakby zbliżał Mazurów i Lachów. Tu mniej zabaw, raczej tańce, trochę śpiewu. Oj dy dany da da i dada danyda. Niektóre tańce, na przykład poleczka, jakby przerzucały most między Stroniem a Ełkiem. I tak sobie po cichu myślę: mimo, że dzieci festiwalowych już w Nowym Sączu nie ma, dobrze, że się spotkały choć na te dwa dni. Dziecku niewiele trzeba, by się z drugim skamracić.

I znów listek. I znów wiatraczek. I… koniec.

Kamil Cyganik