Aby doceniać, a nie oceniać

Po 15 latach w Radzie Artystycznej ŚWIĘTA DZIECI GÓR dr Dorota Majerczyk nie pamięta dokładnie, który raz jej przewodzi. Za to doskonale wie, co jest sercem festiwalu: „Doceniać, a nie oceniać”. W rozmowie o dziecięcym folklorze, wyzwaniach współczesnych instruktorów i fenomenie międzykulturowego spotkania, zdradza, dlaczego w Radze Artystycznej najcenniejsza jest... pokora i nieustanna chęć uczenia się od innych.
Z dr Dorotą Majerczyk, Przewodniczącą Rady Artystycznej 32. ŚWIĘTA DZIECI GÓR rozmawia Kamil Cyganik.

Kamil Cyganik: Który już raz jest Pani przewodniczącą Rady Artystycznej?

Dorota Majerczyk: Nie pamiętam. W Radzie zasiadam piętnasty raz, choć moja przygoda ze ŚWIĘTEM DZIECI GÓR zaczęła się już nieco wcześniej, w 1999 roku. Wtedy po raz pierwszy miałam możliwość spotkania się z Radą Artystyczną jako kierownik zespołu ROBCUSIE z Rabki. Słowa pani Miry Bobrowskiej, pana Petera Homolki oraz Aleksandry Szurmiak-Boguckiej miały realny wpływ na moje zainteresowania i również na moje życiowe wybory. Byli to ludzie, którzy mnie zainspirowali podejściem do folkloru dziecięcego, spojrzeniem nie tylko przez pryzmat tańca i śpiewu, ale również obyczajowych opowieści (teatru), w którym dzieci przedstawiają obrazy, scenki obyczajowości dziecięcej, dzięki którym młode pokolenie może dowiedzieć się czegoś o życiu swoich przodków, tego, jak spędzali czas nasi pradziadkowie, dziadkowie, ojcowie…

K.C.: Pamięta Pani coś z tego omówienia?

D.M.: Peter Homolka powiedział, że nasz program przeniósł go znowu do świata jego dzieciństwa, że to było tak piękne przedstawienie, że on poczuł się, jakby był małym dzieckiem! Byłam zbudowana! Jak to się mówi „dodał mi skrzydeł”. Pomyślałam: warto to robić! To się podoba! To jest warte zachodu. Po raz kolejny podkreślam jak ważna jest motywacja do pracy w terenie! Zachętą do robienia kwerend, badań… i budzenia świadomości. 

K.C.: Potem, pamiętam, prowadziła Pani przedpołudniowe prezentacje pod ratuszem.

D.M.: Tak, było to bardzo przyjemne zadanie. Czasami spotykam ludzi, sądeczan, którzy mnie pamiętają. W tym czasie podjęłam już studia etnologiczne (katedra folklorystyki ogólnej i stosowanej) na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie. Edukacja w tym zakresie poszerzyła mój światopogląd, pozwoliła mi otworzyć się na inne kultury. Wcześniej patrzyłam dużo węziej – można powiedzieć – na czubek swojego nosa. Najważniejsza była dla mnie moja mała ojczyzna, moje tańce, śpiew i muzyka, moja przestrzeń, a inne regiony – były… bo były gdzieś w tle. Dzięki studiom zaczęłam wnikliwiej obserwować ludzi, nie kategoryzować, ale starać się zrozumieć, że inność nie jest gorsza, wręcz przeciwnie - może być lepsza! Ja akurat mieszkam na styku różnych regionów. To mi pozwala obserwować barwną, kulturową mozaikę: Zagórzan, Kliszczakow, Podhalan, niedaleko mi do Babiogórców czy Orawiaków. Mogę nadal odkrywać piękno różnic. 

K.C.: Szacunek do inności?

D.M.: Tak, etnologia jest nauką o człowieku, jego życiu i kulturze, nauką pozwalającą otworzyć się na taką inność bez względu na rasę, język czy religię. Pozwala zagłębić się w poznawanie, odkrywanie i dlatego dziś patrzę na każdego człowieka jako na wartość.

K.C.: Ale chyba nie tylko studia tego uczą?

D.M.: Oczywiście, że nie, jednak z pewnością pomagają. Moje uczestnictwo w zespołach regionalnych i udział w takich festiwalach, jak ŚWIĘTO DZIECI GÓR, dało mi poczucie docenienia własnej tożsamości, ale również okazje do poznania rówieśników o podobnych zainteresowaniach. Zwłaszcza kamracenie się z innymi dziećmi wniosło do mojego życia wiele radości, przyjaźni i szacunku do innych. 

K.C.: Również w zrozumieniu, kim jest dziecko? 

D.M.: Tak. Mogłam przyjrzeć się dziecku, jego zachowaniu wśród innych dzieci, jego bezpośredniości, otwartemu sercu, wyjść do niego – jak mówił Józek Broda – z otwartą dłonią. Dzieci tutaj się poznają, bawią, bez barier, czasem nie znają języka, ale w ogóle im to nie przeszkadza. Uważam to za fenomen. Jako kierownikowi zespołu regionalnego MAJERANKI (który był na sądeckim Festiwalu trzy razy) dane mi było uczestniczyć w obserwacji tego niezwykłego i wyjątkowego środowiska. Poznałam też wielu pasjonatów folkloru i kierowników zespołów dziecięcych. Przyjeżdżając do krajów takich jak Turcja, nie bałam się, że nasze dzieci mieszkają w domach tureckich. Bardziej rodzice mieli obawy, przed zamieszkaniem swoich pociech w muzułmańskich domach. A tymczasem gospodarze chcieli im nieba przychylić! Ze swoim zespołem zjeździłam wiele ciekawych zakątków na świecie. Byliśmy w Peru, Meksyku, Ekwadorze i Chile (w tym ostatnim u zespołu poznanego na ŚWIĘCIE DZIECI GÓR w 1999 roku). W Ameryce Południowej warunki często bywają trudne, ale nie bałam się, bo ten Festiwal nauczył mnie otwartości na innych, dziecięcej ufności i wiary w drugiego człowieka. To pomaga i zostaje.

K.C.: Wracając do Rady Artystycznej…

D.M.: Gdy ukończyłam studia i przygodę z konferansjerką pod Ratuszem zostałam zaproszona do Rady w charakterze sekretarza. Sporządzałam protokoły i pomagałam, w czym tylko mogłam, ale najważniejsze dla mnie było uczestniczenie w omówieniach programowych. 

K.C.: Co Pani zabrała ze sobą z tego czasu?

D.M.: Wszystkie analizy, cenne wskazówki, czasem nawet pełne uduchowienia, jak na przykład spostrzeżenia Pedro…

K.C.: Spodziewałem się, że padnie to imię…

D.M.: Potrafił dostrzec coś, czego nie do końca potrafili zobaczyć inni, patrzył przecież przez pryzmat nie tylko antropologa kultury, ale również pedagoga i wychowawcy. Dostrzegał sprawy wręcz sakralne, uduchowione. Bardzo dużo nauczyłam się od Aleksandry Szurmiak-Boguckiej, która była dla mnie mentorką we wszystkim. Do dzisiaj stosuję jej metodologię i wykorzystuję wiedzę, którą mi przekazała. Od początku w Radzie jest Benedykt Kafel, dla mnie wielki autorytet. Wśród jurorów były panie Janka Kalicińska, Mira Bobrowska oraz wiele innych wspaniałych osobistości, dzięki którym jestem tu, gdzie jestem.

K.C.: Czy się pomylę, jeśli powiem, że dostrzegam Pani wielką wdzięczność?

D.M.: Tak, wdzięczność, a drugim słowem jest „pokora”.

K.C.: Czyli?

D.M.: Nieustanne czerpanie wiedzy, nie tylko teoretycznej ale praktycznej u podstaw, choćby od instruktorów, którzy przez lata przyjeżdżają na Festiwal, bo tak naprawdę to oni przywożą kawałek swojego świata i własnej kultury. Nie jest możliwe, by Rada wiedziała wszystko, więc często oprócz odpowiedzi padają pytania.

K.C.: Na przykład?

D.M.: Dzisiaj zapytałam, czy baskijski taniec z kijami wykonany wczoraj przez dziewczynki jest autentyczny. Okazało się, że nie, ale mają więcej dziewcząt (siedemnaście i tylko trzech chłopców) i chcieli, aby ten właśnie taniec pokazać. 

K.C.: Znak czasu?

D.M.: Być może. Być może będzie kiedyś tak, że dziewczynki będą musiały zatańczyć zbójnickiego (oczywiście żartuję). Dzisiaj widzimy więcej dziewczynek w kapelach. Wczoraj w MAŁYCH JURKOWIANACH nie było żadnego grającego chłopca, co kiedyś było nie do pomyślenia. W tradycyjnych kapelach grali niegdyś przeważnie mężczyźni (z drobnymi wyjątkami). 

K.C.: Jakie zadania wobec tych zmieniających się czasów postawiłaby Pani, jako przewodnicząca Rady Artystycznej przed kierownikami zespołów? 

D.M.: Najważniejsze aby byli świadomi, bo owa świadomość pomoże im przygotować dziecięce zespoły w odpowiednim czasie i przestrzeni. Dzięki niej będą odróżniać fałsz od prawdy. Oczywiście świat się zmienia i dzisiaj dzieci nie pasą krów. A które dziecko wie, co to jest ostrewka, skoro siano się baluje? Jeśli instruktor zdecyduje się pokazać widowisko, które rozgrywa się na polanie przy pasemku, to powinien zgłębić temat dotyczący kultury pasterskiej. Dla dzieci pasanie gęsi czy bydła stanowi science-fiction. Od świadomości kierowników zależy, w jaki sposób przekażą dzieciom, jak było dawniej, jak się bawili nasi dziadkowie, w jakiej przestrzeni, jakie były ich zabawy, gry, tańce, śpiewy, mowa i stroje. Nie wszyscy wiedzą, że były niegdyś pieśni sieroce, które w dzisiejszym świecie wydają się być aktualne… Można pięknie wpleść do programu i przedstawić chłopca, dziewczynkę śpiewających pieśni o tęsknocie za matką lub ojcem. Można też wprowadzać do programu pieśni dla dzieci, np. kołysanki przekazywane z pokolenia na pokolenie, zazwyczaj nucone przez babcie. Zabawy i gry dziecięce są oparte na melodiach wąskozakresowych, które na pierwszy rzut wydają się być łatwymi ale tu również trzeba pilnować, by były czysto zaśpiewane w odpowiedniej tonacji i metrum. Warto szukać i prezentować różnorodne elementy folkloru dziecięcego takie jak zagadki, wyliczanki, gestykanki, itp., które genezę czerpią z kultur starożytnych. Programy ubogacają rekwizyty typowe dla środowiska dziecięcego np. drewniane zabawki, uszyte z gałganków laleczki lub piłki z leśnych szyszek, kawałek sznurka, który może być skakanką. Nie można zapomnieć, że przy tych zabawach ważny jest język, gwara. Często dzieci wołane po imieniu w programach nie są Antonim tylko Jantkiem, nie Agnieszką tylko Jagniesiom itd. Świadomy instruktor musi wiedzieć, że podczas zabaw ważny jest tekst, więc trzeba program przygotować pod kątem językowym. Chcemy, żeby dziecko było dzieckiem, by się swobodnie bawiło, ale przecież nie można zapominać, że jest na scenie, przed którą siedzi słuchający i oglądający odbiorca. Teksty powinny być zrozumiałe, wyraźne. 

K.C.: Zwłaszcza tutaj, gdzie w moim odczuciu ta scena nie pomaga, wielu rzeczy siedząc nawet w pierwszym rzędzie nie rozumiem.

D.M.: Trzeba pamiętać, że scena ma swoje wymogi i zwracać uwagę, by artykulacja była jak najlepsza. I tu dochodzimy do kolejnego obszaru, jakim jest reżyseria, by program miał swoją logikę. Doskonałym przykładem z wczoraj jest heligonista, stryk. Jego przyjście było bardziej prawdziwe niż pojawienie się całej kapeli w pełnym stroju. I dziecko miało zawsze taką rolę, że prosiło, niczego nie mogło kazać dorosłemu, ale raczej powinno było wyrazić wdzięczność, że ktoś na niego zwrócił uwagę. Takie były niegdyś relacje oparte na szacunku. Dziecko było wdzięczne, że matka lub siostra przyniosły mu na pastwisko jakąś juzynę, że dostało cokolwiek do jedzenia. To są realia, o których dzieci dzisiaj nie mają pojęcia. 

K.C.: Ogrom pracy dla instruktorów…

D.M.: Wtedy doceniamy na przykład pasterskie nawoływania u MAŁYCH JURKOWIAN.

K.C.: I program o lekowaniu?

D.M.: Uwypuklenie elementów etnograficznych w programach, właśnie chociażby lekowanie, czyli w tym przypadku przykładanie babki pospolitej na rany, jest przykładem sięgnięcia do tematów związanych z medycyną ludową, z wierzeniami, bo trzeba było wierzyć, że to pomoże, trzeba było mieć wiarę w słowa, które z kolei mają moc sprawczą: niech będzie pochwalony… 

K.C.: No właśnie: kto?

D.M.: Tak, Jezus Chrystus, trzeba to do końca wypowiedzieć… Pon Bóg z wami! Scyńść Boze! Życzyło się komuś, żeby mu Bóg poszczęścił w gospodarstwie. To było bardzo ważne, dziś się o tym zapomina. Czy nawet w takich wołankach: „Biedronecko leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba!” To nie było od takie powiedzenie. Wierzyło się, że ta biedroneczka sprawi, że zniknie głód.

K.C.: I to często mówił człowiek naprawdę głodny…

D.M.: Tak. Te wołanki: Zaświeć mi słonecko, bo mi zimno przecie. Poduchuj wiaterku - osusz me ubranie. Często dzieci zwracały się do zjawisk przyrodniczych, atmosferycznych albo do mamusi, tatusia, że jest im źle. I stąd ta radość na widok innych dzieci, które przychodzą do nich i jest okazja do zabawy. Spędzenia razem czasu i tak naprawdę podzielenia ze sobą doli-niedoli. 

K.C.: Na co jeszcze w swojej pracy doceniającej zwraca uwagę Rada?

D.M.: Na przykład kolejność i technikę taneczną. Są pewne kanony, które należy zachować. 

K.C.: Na przykład?

D.M.: U nas na Podhalu regułą jest żeby chłopczyk wzwyrtal partnerkę, czyli wywiódł ją do tańca. Niektórzy idą na skróty i dziewczynki od razu wychodzą do tańca z chłopcami. Jesteśmy po to, by zwracać uwagę, by kolejność figur, kroków i gestów była zachowana, żeby nie degradowano poszczególnych elementów, bo to się zatraci. 

K.C.: Odświętny strój? 

D.M.: Też musi mieć swoje uzasadnienie na scenie. W przypadku programów artystycznie opracowanych opartych tylko na śpiewie i tańcu ma swoje uzasadnienie. O stroju w kontekście kulturowym opowiadał często Benedykt Kafel. Wspominał, że jeszcze w latach siedemdziesiątych na festiwalach występowały dzieci ubierane w strój odświętny i były kopiami dorosłych. Dzisiaj te skromne i zróżnicowane odzienia, ubiory dziecięce podkreślają prawdę, jak rzeczywiście dziecko wyglądało. 

K.C.: Nie ubierano przecież w drogi strój dziecka, które wyrastało z niego po roku czy dwóch…

D.M.: Oczywiście, nawet ten zwykły strój był czasem przeszyty, czasem przydługawy, czasem tylko koszulina, bez spodni. Jak było kogoś stać. I po tych 32 latach wytężonej pracy jurorów udało się. Dzieci są pięknie, tradycyjnie uczesane, ubrane po dziecięcemu, mają teksty dostosowane do wieku, tańce - do ich możliwości. Na przykład nie możemy wymagać, żeby małe dziecko zatańczyło zbójnickiego z orężem, z ciupagami. 

K.C.: Jakby Pani wytłumaczyła konieczność takiej metodyki?

D.M.: To jest proces wychowawczy, proces nauki od kroków łatwiejszych do bardzo trudnych. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Musi być czas. Nie można dzieci poganiać, bo je zdemotywujemy. Dziecko się zrazi. Dzisiaj, kiedy jest tyle możliwości spędzenia wolnego czasu, trzeba podejść nieco inaczej. Dawniej niejednokrotnie jedynie zespół dawał możliwość wyjazdu za granicę. Dzisiaj? Rodzice biorą dzieci i jeżdżą po całym świecie. 

K.C.: Chyba można powiedzieć, że w takiej sytuacji jak wy kilkadziesiąt lat temu, są teraz dzieci z Tanzanii. Jak Pani odbiera ten zespół?

D.M.: Byłam tam kiedyś. I co mnie urzekło w występie dzieci z Tanzanii? Poczułam klimat afrykańskiej ziemi. Te prymitywne instrumenty, za które im chwała, (bo się zdarza, że przywożą jakieś plastikowe) wprowadzają atmosferę prymitywnej plemiennej muzyki. Drewniany ksylofon, bębny… Gra na tych instrumentach, bardzo prostych, spowodowała, że weszłam w zupełnie inny krąg kulturowy. Dreptanie dzieci, jak w masajskich plemionach, również bardzo pierwotne. Wyskoki, które w tradycji miały na celu spostrzeżenie dzikiego zwierza, zorientowanie się czy nie nadciąga jakieś niebezpieczeństwo dla krów które paśli. Mnie to ujęło. Czasami tańczyli do siebie, nikt im tego nie powiedział, ksiądz przecież dopiero zaczął z nimi pracować, czyli mają to we krwi, mają to w sobie. To wynika z ich kultury, z ich wychowania w kulturze masajskich pasterzy. Prymitywne odzienia, zwłaszcza chłopców, to było coś fantastycznego. Bardzo się cieszę, że oni tu przyjechali, choć pewnie dla nich to był szok kulturowy. 

K.C.: Na spotkaniu w SOKOLE pierwszego dnia Festiwalu powiedziała Pani bardzo piękne zdanie, że Rada Artystyczna jest po to, żeby docenić, a nie ocenić…

D.M.: Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Ani ja, ani nikt z jurorów nie pojedziemy do któregokolwiek regionu żeby prowadzić zespół… a demotywować jest bardzo łatwo. My musimy docenić pracę ludzi, którzy mimo wszystko, mimo nacisków, masowej kultury, mimo mody, zachowują w swoich małych ojczyznach tę cząstkę, tradycję z pokolenia przekazywaną na pokolenie. W nich jest nadzieja. Mnie tu za jakiś czas nie będzie. Moje miejsce zajmie ktoś inny. Nie przywiązuję się do tego. Ale póki jestem, chciałabym ile mogę, ile otrzymałam, podzielić się wiedzą z instruktorami, zwłaszcza polskimi, podpowiedzieć im, doradzić i każdy z moich kolegów i moich koleżanek w Radzie ma takie samo nastawienie. Dla mnie to jest zaszczyt zasiadać w Radzie z tymi ludźmi.

K.C.: Czyli z kim? Kto prócz Pani zasiada w Radzie na tegorocznym ŚWIĘCIE DZIECI GÓR? 

D.M.: Z polskiej strony jest Benedykt Kafel, który wnosi bardzo wiele cennych uwag na temat obyczajowości wiejskiej, stroju i jego estetyki, obrzędowości itp. Tomasz Nowak - bardzo otwarty na dzieci, które grają, tańczą w zespołach, zawsze uśmiechnięty, ciepły. Jest choreologiem, muzykologiem, gra na skrzypcach, potrafi docenić, podpowiedzieć w kwestiach muzyczno-tanecznych, np. artykulacji, wydobywania głosu. Potrafi wyłapać na przykład charakterystyczną dzisiaj manierę śpiewania przez nos i podpowiedzieć jakiś sposób pracy. A że Tomasz Nowak potrafi inspirować wiem z własnego doświadczenia. Brałam udział w prowadzonym przez niego Studium Etnomuzykologicznym na Uniwersytecie Warszawskim. To on namówił mnie, żeby poszerzać wiedzę w dziedzinie etnomuzykologii. Za jego namową zrobiłam doktorat w tej dziedzinie. Evgeniya Grancharova z Bułgarii wywodzi się z nurtu instruktorów, wspaniałych bułgarskich tancerzy i ma doświadczenie w prowadzeniu zespołu. Wiedza praktyczna obok teoretycznej jest czymś bezcennym. Evgeniya, która całe lata uczyła tańczyć, omawia występy w sposób ciepły, spokojny, wytonowany, dobry, bo to jest dobra kobieta, anioł-kobieta. Pierwszy raz jest z nami Bariş Kop, jest organizatorem dziecięcych festiwali w Turcji, w których zdarzyło mi się brać udział. Podchodzi do dzieci z ogromnym sercem. Na początku był bardzo zdenerwowany, ale potem… Na jakie szczegóły zwraca uwagę! Ja swoim góralskim zespołom nie powiedziałam, że im koszule wychodzą z portek, a Baris zwrócił im na to uwagę w taki sposób, że wszyscy zaczęli się śmiać i przyznali mu rację. Ma naturę człowieka wesołego. Dziś do Basków powiedział: „Nienawidzę was…”. A kiedy zamarli zaniepokojeni, dodał: „Za to, że macie tak wspaniałą muzykę i technikę…”. Laura Viviana López Cristancho ma trafne spostrzeżenia, czasami dopytuje, porównuje ze swoim kręgiem. Jest bardzo dociekliwa, otwarta i życzliwa. 

K.C.: Gdyby miała Pani doradzić wychowawcom coś ze swego doświadczenia wieloletniego instruktora i kierownika zespołu?

D.M.: Trzeba podejść indywidualnie do każdego dziecka. Na przykład ktoś ma zdolności aktorskie, ale słabą technikę taneczną, warto być bardzo cierpliwym, poczekać aż to dziecko się otworzy, instruktorzy czasem niepotrzebnie z niego rezygnują. Wiadomo: jeśli nie ma zupełnie słuchu, to nic nie poradzimy, ale w przypadku kiedy słyszy ale niepewnie śpiewa, trzeba poczekać, bo może skala mu się dopiero rozwija? Trzeba być cierpliwym ale konsekwentnym. 

K.C.: Kiedy ja zaczynałem swoją przygodę ze ŚWIĘTEM w roku 2005, było dla mnie bardzo cenne uczestnictwo w Warsztatach Instruktorów. Czy nie żal, że ich już nie ma?

D.M.: Wiele osób wykształciło się na tych warsztatach. Jednak obecnie SOKÓŁ organizuje kursy mistrzowskie instruktorów zespołów regionalnych, które składają się z zajęć praktycznych i teoretycznych wykładów. Takie kursy są w różnych regionach Małopolski. Miałam przyjemność uczestniczyć w nich już jako wykładowca. Dzieliłam się wiedzą na temat folkloru dziecięcego. W ramach tych kursów są zajęcia z etnografii, choreografii np. warsztaty taneczne prowadzone przez autochtonów. Jest też emisja głosu i zajęcia praktyczne dotyczące dziecięcych gier i zabaw ruchowych. 

K.C.: Czy oprócz naszego Festiwalu są miejsca, gdzie dzieci mogą pokazać tę swoją rodzajowość? Nie tylko taniec, ale właśnie zabawy, wołania, wyliczanki, zwyczaje?

D.M.: Jest Karpacki Festiwal Dziecięcych Zespołów Regionalnych w Rabce. Starszy niż ŚWIĘTO, i tam zespoły przedstawiają wyłącznie scenki obyczajowe. Gościnnie przyjeżdżają zespoły, które prezentują program w kategorii artystycznie opracowanej. Eliminacje do festiwalu karpackiego odbywają się przy okazji wydarzeń kulturalnych już w danych miejscowościach. Przykładowo: w Zakopanem są to „Złote kierpce”, u Babiogórców Przegląd Dziecięcych Zespołów Regionalnych w Makowie Podhalańskim, gdzie zespoły nominowane są do Rabki, Krakowiaczek w Łoniowej, czy przeglądy na Spiszu. Te scenki są najpierw prezentowane na tych regionalnych przeglądach, potem w Rabce i stamtąd wysyłamy je na ŚWIĘTO DZIECI GÓR. Tu odbywa się główny koncert już po wszelakich konsultacjach. Trzeba dodać, że tegoroczne prezentacje zespołów polskich zostały wzbogacone o pokazy taneczno- wokalne w sposób artystycznie opracowany, co uatrakcyjnia Festiwal i podoba się publiczności. 

K.C.: Bardzo dziękuję za rozmowę.